.. i żywić nadzieję, że złapie się okazję, zanim zacznie padać. Jack mimowolnie rozejrzał się jeszcze raz wokół siebie. Paskudne, obrzydliwe. Słowa te same cisnęły się do głowy, gdy patrzył na zaśmiecone pustkowie na pryszczatym grzbiecie parkingu. Przyszło mu na myśl, że czuć tu śmiercią - nie tylko na tym konkretnym polu czy na autostradach międzystanowych. Wonią tą był głęboko zaimpregnowany cały kraj, który przemierzał. Czasami Jack miał wrażenie, że niemal dostrzega śmierć: miała przygnębiający odcień spieczonego brązu, jak kłęby spalin z rur wydechowych, sterczących przy kabinie przejeżdżającego w pędzie Jimmy-Pete’a - ciężarówki marki Jimmy Peterbilt. Ponownie poczuł nową odmianę tęsknoty za domem - pragnienie, by znaleźć się w Terytoriach i znów móc patrzeć w ciemnoniebieskie niebo, lekką krzywiznę widnokręgu... Ale to oznacza zabawę zmianami, tak jak wtedy z Jerrym Bledsoe. Za diabła nic o tym ni mim... Wim tylko, że trochi przeginasz z tem całem “murdowaniem”. Po drodze na parking - naprawdę musiał się wysikać - Jack kichnął trzy razy w krótkich odstępach. Przełknął i skrzywił się, gdy poczuł gorące ukłucie w gardle. Zaczynam chorować, nie ma co. No, pięknie. Nie dotarłem jeszcze do Indiany, dziesięć stopni, zapowiadają deszcz, nie mam podwózki, a teraz... Nagle Jack popatrzył na parking i szeroko rozchylił usta. Przez jedną straszną chwilę myślał, że zmoczy się w spodnie, gdy wszystko poniżej mostka zdawało się drętwieć i kurczyć. Na jednym z około dwudziestu ukośnych miejsc parkingowych stało bmw wuja Morgana, ciemnozieloną karoserię pokrył kurz. Pomyłka nie wchodziła w rachubę - bez dwóch zdań. Wykluczała ją kalifornijska tablica rejestracyjna - dowód próżności; MLS oznaczało Morgana Luthera Sloata. Samochód wyglądał, jakby przebył długą trasę. Jeżeli do New Hampshire przyleciał samolotem, to jak może tu stać jego samochód? - zajazgotało Jackowi w umyśle. To przypadek, Jack, tylko... W tej samej chwili dojrzał mężczyznę przy automacie telefonicznym i pojął, że to nie żaden przypadek. Mężczyzna miał obszerną, podbitą futrem kurtkę w wojskowym stylu - strój bardziej odpowiedni do temperatury minus dwudziestu niż plus dziesięciu stopni. Chociaż jednak mężczyzna stał tyłem, to nie sposób było pomylić tych szerokich ramion i wielkiej, zwalistej sylwetki. Mężczyzna przy telefonie zaczął się odwracać, przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha. Jack cofnął się pod ceglaną ścianę męskiej toalety. Zobaczył mnie? Nie, odpowiedział samemu sobie. Nie, nie sądzę, ale... Ale kapitan Farren powiedział, że Morgan - ten drugi - może go wyczuć jak kot szczura, i tak było. Z ukrycia w zdradzieckim lesie Jack zobaczył, jak zmienia się wyraz okropnej twarzy w oknie karocy. Ten Morgan również go wyczuje. Jeżeli będzie miał dość czasu. Zza rogu dobiegł odgłos zbliżających się kroków. Z odrętwiałą, wykrzywioną ze strachu twarzą Jack niezdarnie ściągnął plecak. Upuścił go, czując, że się spóźnił, Morgan wyjedzie zaraz zza rogu i z nieukrywaną radością złapie go za szyję. Cześć, Jacky! Wchodźta, wchodźta, wstęp wolny! Tyle tylko, że gra skończona, prawda, kutasino? Zza rogu toalety wyszedł wysoki mężczyzna w płaszczu w jodełkę, rzucił Jackowi pozbawione zainteresowania spojrzenie i podszedł do fontanny z wodą do picia. Wracał. Jack wracał. Nie czuł winy, przynajmniej nie teraz, jedynie lęk, że wpadł w pułapkę, dziwacznie przemieszany z ulgą i przyjemnością. Otworzył drżącymi rękoma plecak. Położył dłoń na butelce od Speedy’ego, w której został niecały cal purpurowej cieczy, (Nichomu nie trza ty trucizny coby se wendrować ale ja jej potrzebuję Speedy naprawdę!) chlupoczącej na dnie. Nieważne. Wracał. Serce podskoczyło mu na samą tę myśl. Na jego twarzy pojawił się uśmiech wielki jak w sobotni wieczór, zadający kłam zarówno szarości dnia, jak i strachowi w jego sercu. Wracam, o, tak, kapujecie? Rozległy się kolejne kroki. Tym razem należały do wuja Morgana - nie sposób było pomylić tego ciężkiego, lecz w jakiś sposób drobiącego stąpania. Lęk Jacka jednak zniknął. Wuj Morgan coś wyczuł, ale kiedy skręci za róg, zobaczy wyłącznie puste torebki po chipsach i pogniecione puszki po piwie. Jack wciągnął oddech - zaczerpnął w płuca tłustego smrodu dieslowskich oparów, spalin z rur wydechowych i zimnego jesiennego powietrza. Przystawił butelkę do ust. Wypił jeden z dwóch pozostałych łyków i mimo że przymknął oczy, zacisnął je jeszcze silniej, bo... Rozdział szesnasty - Wilk 1 ...mocne światło słońca padło na jego zamknięte powieki. Oprócz miło dławiącego zapachu magicznego napitku Jack wyczuł coś jeszcze... ciepłą woń zwierząt. Dosłyszał też, jak poruszają się wokół niego. Przestraszony, otworzył oczy, lecz z początku nic nie dostrzegł - różnica natężenia światła była tak duża, że czul się, jakby ktoś nagle włączył w ciemnym pokoju baterię dwustuwatowych żarówek. Ciepły, pokryty futrem bok otarł się o Jacka w niegroźny (taką przynajmniej miał nadzieję) sposób; zupełnie tak, jakby zwierzę chciało przekazać: “bardzo się spieszę, dziękuję”. Chłopiec się właśnie podnosił, ale przewrócił się ponownie. - Ej! Ej! Odejdź od niego! Właśnie tu i teraz! - Po głośnym, solidnym trzepnięciu rozległ się pełen niezadowolenia zwierzęcy odgłos będący czymś pomiędzy meczeniem i beczeniem. - Na ćwieki boskie! Nie ma żadnego rozumu! Odejdź od niego, zanim ci wygryzę te zagwożdżone przez Boga ślepia!
|