Choć krańcowo wyczerpany, mój rumak natychmiast zareagował na ruch wodzami: zahamował raptownie, wznosząc w górę obłok pyłu, po czym zawrócił i błyskawicznie nabierając szybkości pognał w kierunku ścigających nas czarnych plam. Nie wiem, czy Jonas domyślił się, co zamierzam uczynić, ale bez wahania poszedł w moi ślady, nawet celowo zwolniwszy nieco tempo. Jedna z roztrzepotanych plam, przypominających postrzępiony kawałek fuliginu, runęła ku nam. Wydaje mi się, że mierzyła w Jonasa, ale znalazła się w zasięgu mego miecza, więc rozciąłem ją na pół i znowu poczułem podmuch ciepłego powietrza. Teraz, kiedy już wiedziałem, skąd pochodzi to ciepło, wydało mi się bardziej ohydne od najokropniejszego zapachu. Walcząc ze wzbierającymi mdłościami szarpnąłem gwałtownie wodze, aby uniknąć trafienia przez lancę żołnierza. W chwilę potem ugodziła w ziemię tam, gdzie przed chwilą był mój rumak, odbiła się i utkwiła w uschniętym drzewie, które natychmiast stanęło w płomieniach. Ściągnąłem wodze, zmuszając wierzchowca do podniesienia głowy i wydania ogłuszającego ryku. Rozejrzałem się w poszukiwaniu trzech czarnych płacht, lecz nigdzie nie mogłem ich dostrzec, więc szybko spojrzałem na Jonasa, obawiając się, że może go dopadły. Tam również ich nie było, ale spojrzenie przyjaciela powiedziało mi, gdzie mam ich szukać. Wszystkie trzy wirowały wokół obcego jeźdźca, który usiłował bronić się przed nimi lancą. Pociski, jeden za drugim, przeszywały powietrze, eksplodując z potwornym hukiem. Każda erupcja oślepiającego ognia sprawiała, że słońce zdawało się przygasać, ale ta sama energia, która miała je zniszczyć, zdawała się dodawać plamom sił. Już nie latały, trzepocząc krawędziami, lecz śmigały niczym jakieś promienie nocy, przenosząc się błyskawicznie z miejsca na miejsce, coraz bliżej jeźdźca, aż wreszcie wszystkie trzy wylądowały na jego twarzy. Żołnierz zwalił się z siodła, a lanca wypadła mu z ręki i zgasła. ROZDZIAŁ XIII Pazur Łagodziciela - Czy on nie żyje? - zapytałem. Jonas skinął głową. Chciałem niezwłocznie ruszyć w dalszą drogę, ale on zsiadł z wierzchowca i dał mi znak, bym uczynił to samo. - Możemy zniszczyć te istoty, by już nigdy nie zostały użyte przeciwko nam ani nikomu innemu - powiedział, kiedy podeszliśmy do zwłok jeźdźca. - Teraz są syte, więc nie powinny wyrządzić nam krzywdy. Będziemy potrzebować jakiegoś szczelnego naczynia, najlepiej z metalu lub szkła. Poinformowałem go, że nie mam przy sobie niczego takiego. - Ani ja. Przyklęknął obok martwego żołnierza i zaczął przetrząsać jego kieszenie. Zapach dymu płonącego drzewa przypominał woń kadzidła, tak że przez chwilę wydawało mi się, że ponownie trafiłem do katedry Peleryn. Warstwa połamanych gałązek i zeszłorocznych liści, na której spoczywały zwłoki, zastąpiła usłaną słomą podłogę, a pnie rosnących tu i tam drzew - słupy podtrzymujące powłokę namiotu. - Jest - powiedział Jonas i pokazał mi cynową flaszeczkę o szerokiej szyjce. Wytrząsnął z niej na ziemię suszone zioła, a następnie przewrócił trupa na plecy. - Gdzie one są? - zapytałem. - Zostały wchłonięte przez ciało? Jonas pokręcił w milczeniu głową, po czym zaczął, bardzo delikatnie i ostrożnie, wyciągać jedną z czarnych plam z lewego nozdrza żołnierza. Choć nieprzezroczysta, przypominała najcieńszy pergamin. Zastanowiła mnie jego ostrożność. - Gdybyś ją rozdarł, miałbyś po prostu dwie zamiast jednej, czy tak? - Owszem, ale teraz jest najedzona, a w wyniku podziału straciłaby sporo energii i chciałaby ją natychmiast uzupełnić. Mnóstwo ludzi zginęło tylko dlatego, że przekonało się, iż może je pociąć na drobne kawałki. Wybrali walkę zamiast ucieczki, a kiedy opamiętali się, było już za późno, gdyż mieli przeciwko sobie nie jednego czy dwóch, ale całe mnóstwo nieubłaganych przeciwników. Jedno oko jeźdźca było częściowo otwarte. Miałem już do czynienia z wieloma trupami, lecz nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że martwy mężczyzna nie spuszcza ze mnie wzroku - ze mnie, który zabiłem go, aby ocalić własne życie. - Wydawało mi się, że kiedy rozciąłem pierwszą z nich, straciła sporo na szybkości - powiedziałem, aby zająć myśli czymś innym. Jonas umieścił już w cynowej flaszce pierwszą koszmarną plamę i zajęty był wyciąganiem drugiej. - Prędkość każdej latającej istoty zależy od powierzchni nośnej skrzydeł. Gdyby tak nie było, to ci, którzy posługują się tymi stworami, rozdzieraliby je na niezliczone strzępy. - Wygląda na to, że już kiedyś miałeś z nimi do czynienia? - Pewnego razu staliśmy w porcie, gdzie używa się ich do rytualnych morderstw. Przypuszczałem, że prędzej czy później trafią i tutaj, ale dzisiaj spotkałem je po raz pierwszy. - Odkręcił zakrętkę i włożył drugą plamę do flaszki. - Wkrótce się połączą. Wątpię, czy zwróciłeś na to uwagę, ale przedzierając się przez las trochę się podarły, by potem naprawić się w locie. - Została jeszcze jedna. Jonas skinął głową, po czym stalową ręką otworzył usta martwego człowieka. Zamiast zębów, języka i dziąseł ujrzałem nieprzeniknioną czerń. Żołądek podszedł mi do gardła, ale zdołałem jakoś nad nim zapanować, a w chwilę potem Jonas trzymał już w dwóch palcach trzecią istotę, ociekającą śliną zmarłego. - Gdybym nie rozciął jednej z nich ponownie, pewnie weszłyby mu tylko do nosa? - Owszem, ale potem, kiedy dotarłyby do płuc, rozprzestrzeniłyby się po całym ciele. Mamy szczęście, że byliśmy przy nim w chwili jego śmierci, gdyż w przeciwnym razie musiałbyś pociąć go na kawałki. Gęsty kłąb dymu przypomniał mi o płonącym cedrze. - Skoro chodziło im tylko o ciepło, to czy nie powinny... - Wolą ciepło żywego ciała, choć czasem dają się skusić żarowi płomieni. Ja jednak uważam, że w grę wchodzi coś więcej, niż zwykłe ciepło: prawdopodobnie jakaś energia charakterystyczna dla rozmnażających się komórek. - Jonas wepchnął trzecią istotę do flaszki i zamknął ją starannie. - Nazywamy je notulami, ponieważ zazwyczaj pojawiają się po zmroku, kiedy nie można ich dostrzec. Pierwszym ostrzeżeniem jest wtedy niespodziewany podmuch ciepła. Nie mam pojęcia, jak ochrzcili je tubylcy.
|