Do widzenia. Jestem znów w lesie. Oto mój samochód. Pędzę przed siebie, byle dalej. Teraz spotkanie z miejscową policją również może zakończyć się fatalnie. Ambasada radziecka mogła dać znać na policję, że jeden z jej dyplomatów zwariował i krąży po kraju. Mogli zawiadomić Interpol, że uciekłem z milionem dolarów. Mogą wystosować protest, oświadczyć, że zostałem siłą porwany przez władze austriackie i zażądać natychmiastowego zwolnienia, w przeciwnym bowiem razie... Szumne deklaracje to przecież ich specjalność. Już czas. Muszę połączyć się telefonicznie z ambasadą brytyjską. Muszę wyjaśnić sprawę, nim pierwszy lepszy wiejski posterunkowy nie zatrzyma mnie i nie zawiadomi radzieckiego konsula. Wtedy będzie za późno na tłumaczenie. Po tym pierwszym spotkaniu raptem zacznę się niepohamowanie ślinić, śmiać się albo płakać, i przyślą po mnie specjalny samolot. Dopóki nie mam jeszcze ślinotoku, będę próbować... Znam kilka ustronnych budek telefonicznych. - Halo, ambasada brytyjska? Przekazałem list... Tak, wiem, że nie mogę rozmawiać z ambasadorem, ale potrzebuję kogoś odpowiedzialnego... Nie chcę nazwiska, sami zdecydujecie... Skierowałem list... Wreszcie kogoś znaleźli. - Słucham... kto mówi? - Przekazałem list. Ten, komu go oddałem zna moje nazwisko... - Naprawdę? - Tak jest. Proszę spytać. W słuchawce głucha cisza. Za moment ożyła. - Czy pan reprezentuje swój kraj? - Nie, reprezentuję tylko siebie. Słuchawka znowu zamilkła. - Czego właściwie pan od nas oczekuje? - Chcę, żebyście otworzyli teraz kopertę i przekazali list do brytyjskiego rządu. Cisza. Sapanie. - Nie mogę otworzyć koperty, skoro nie jest zaadresowana do mnie, a do rządu... - Niech pan otworzy, bardzo pana proszę. To ja ją zaadresowałem w ten sposób, żeby treść listu nie została ujawniona. Ale teraz upoważniam pana do otwarcia koperty... Z telefonicznych otchłani dobiegaj ą mnie jakieś szepty. - To bardzo dziwne pismo. Jakaś restauracja... - Nie, to nie to... Proszę spojrzeć na odwrocie... - Tutaj też coś dziwnego. Widzę tylko jakieś litery... - Właśnie. Proszę je przekazać... - Pan oszalał. Posianie z trzech liter nie może być ważne. - O tym, jeśli pan pozwoli, zdecyduje już rząd Jej Królewskiej Mości... Słuchawka milczy. Jakieś trzaski, piski... Znowu ożyła. - Znalazłem rozwiązanie kompromisowe. Nie będę wysyłać komunikatu radiowego ani teleksu, wyślę pański list pocztą dyplomatyczną! - W jego głosie słyszę zadowolenie ucznia, który rozwiązał trudne zadanie. - Szlag by was trafił z waszymi angielskimi kompromisami! Komunikat może być ważny albo bez znaczenia, nie do mnie należy ocena, ale jest pilny! Za godzinę, może wcześniej, będzie za późno. Proszę mi wierzyć, potrafię być uparty, skoro za coś się zabrałem, to nie ustąpię tak łatwo. Zadzwonię do pana za kwadrans. Bardzo proszę przekazać ambasadorowi moje posłanie. - Ambasadora dziś nie ma. - W takim razie komukolwiek. Na przykład pańskiej sekretarce. Może czasem bierze gazetę do ręki. Może podszepnie panu rozwiązanie... Rzucam słuchawkę. Przenoszę się z miejsca na miejsce. Omijam wioski. Omijam ludzi. W uszach dudni mi straszna pieśń „Obława". Dopiero co czułem się jak zaszczuty zwierz, ale teraz jestem pełen świeżych sił. Kurczowo wczepiłem się w kierownicę jak kamikaze w ster samolotu. Nie wezmą mnie żywcem. Roztrzaskam każdego, kto stanie mi na drodze. A gdyby co, w kieszeni mam duży śrubokręt. Wepchnę go komuś w gardło po samą rękojeść. Życie na sprzedaż! Komu, komu? Tanio nie odstąpię! Dzwonię do ambasady brytyjskiej. Druga i ostatnia próba. Rzadko o coś dwa razy prosiłem. Trzy razy nigdy. Również na przyszłość nie mam zamiaru... Zresztą nie zostało jej tak wiele... Obiecałem, że zadzwonię za piętnaście minut, ale udało mi się dopiero po czterdziestu trzech: do budki, którą sobie obrałem była kolejka. - Ambasada brytyjska? - Tak. - I z miejsca słyszę radykalną zmianę. Krótka odpowiedź brzmi ostro i wyraźnie jak rozkaz. Znajomy męski głos: - Czy wszystko u pana w porządku? Niepokoiliśmy się... Pan tak długo nie dzwonił. - Mój list...
|