- Vinnie, ty obwisły kutasie, widziałam, jak zwiałeś do gabinetu...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
– Skoroś go nie widział, skąd możesz wiedzieć, że był na strychu? – Toć jego własna żona musiała chyba wiedzieć, gdzie przebywa! –...
»
Wejrzyj na mnie, broń mnie od zasadzek nieprzyjaciół widzialnych i niewidzialnych, wspomagaj mnie we wszystkich moich potrzebach, pocieszaj w cierpieniach mego...
»
Muszę jednak opowiedzieć, co widziałem, jak mi się zdaje, owej nocy w blasku szyderczego księżyca na drodze do Rowley, tuż na wprost siebie, kiedy leżałem...
»
Rozdział jedenastySelsey, Anglia— W życium nie widział czegoś takiego, Mabel — opowiadał Arthur Barnes żonie przy śniadaniu...
»
- Słuchajcie, przyjaciele - powiedziałem - widocznie wszedłem za wcześnie albo za późno, bo powtarzam wam, że nie widziałem niczego, o czym warto by mówić...
»
- Widziałem Wiek Legend - oznajmił Rand - i po­czątki podróży Aielów do Ziemi Trzech Sfer...
»
Mimo to widziałem, że zaczynam trafiać jej do przekonania...
»
No dobrze, to co widział, wszedłszy?Nic przyjemnego...
»
Powiem panu, co widziałem...
»
i obalenie gabinetu witalskiegoW dniu 14 IV 1929 r...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Wyłaź stamtąd! - wrzasnęła Joyce.
- Miło cię widzieć w tak doskonałym nastroju - zwró­ciła się do niej Lula.
- Jakiś pies znów narobił na mój trawnik. Drugi raz w tym tygodniu.
- Trudno się dziwić, skoro umawiasz się na randki z mieszkańcami schroniska - skomentowała Lula.
- Nie prowokuj mnie, tłuściochu.
Lula zmrużyła oczy.
- Kogo nazywasz tłuściochem? Powiedz to jeszcze raz, a przestawię ci twarz.
- Tłuścioch, tłusta dupa, słonina, grubas...
Lula rzuciła się na Joyce i obie runęły na podłogę, drapiąc się nawzajem. Bob twardo tkwił pod biurkiem. Vinnie krył się w swoim gabinecie. Connie natomiast podeszła, spokojnie czekając na odpowiednią chwilę, i w pewnym momencie przystawiła paralizator elektrycz­ny do tyłka Joyce. Ta wydała urywany pisk i zwiotczała.
- Po raz pierwszy użyłam czegoś takiego - wyznała Connie. - Niezła zabawa.
Bob wyczołgał się spod biurka, by rzucić okiem na Joyce.
- Jak długo zajmujesz się Bobem? - spytała Lula, dźwigając się z podłogi.
- Spędził u mnie noc.
- Myślisz, że to był rozmiar Boba na trawniku Joyce?
- Wszystko możliwe.
- W jakim zakresie? Dziesięć procent? Pięćdziesiąt?
Popatrzyłyśmy na Joyce. Zaczęła dawać oznaki życia, więc Connie znów ją poczęstowała paralizatorem.
- Rzecz w tym, że nie lubię używać łopatki i szufelki - wyjaśniłam.
- Ha, wiedziałam! - parsknęła śmiechem Lula.
Connie dała Bobowi pączka z pudełka na biurku.
- Dobry chłopak!
ROZDZIAŁ 3
- Skoro Bob to taki dobry chłopak, a ja jestem w tak dobrym nastroju, to pomogę ci szukać Eddiego DeChoocha - oświadczyła Lula.
Włosy sterczały jej na głowie, rezultat walki z Joyce, miała też oderwany guzik od koszuli. W jej towarzystwie czułam się bezpiecznie, ponieważ wyglądała na absolutnie szurniętą i groźną.
Joyce wciąż leżała na podłodze, ale zdążyła już otwo­rzyć jedno oko, poruszała też palcami. Uznałyśmy, że trzeba się oddalić, zanim otworzy drugie.
- No i co myślisz? - spytała Lula, gdy siedzieliśmy wszyscy w samochodzie, jadąc w stronę Front Street. - Naprawdę jestem gruba?
Lula nie wyglądała jak ktoś obrośnięty tłuszczem. Wyglą­dała po prostu solidnie. Jak kiełbasa. Jak kawał kiełbasy.
- No, niezupełnie gruba - sprostowałam. - Już prędzej duża.
- Nie mam ani śladu cellulitisu.
Była to prawda. Kiełbasa nie ma cellulitisu.
Ruszyłam wzdłuż Hamilton na zachód, kierując się ku rzece i Front Street. Lula siedziała jako obstawa z przodu, Bob zaś z tyłu, z łbem wystawionym za okno. Mrużył oczy, uszy powiewały mu w strumieniu powietrza. Świe­ciło słońce, temperatura była niemal wiosenna. Gdyby nie Loretta Ricci, dałabym sobie spokój z poszukiwaniami Eddiego DeChoocha i ruszyła nad morze. Konieczność uregulowania kolejnej raty za hondę dała mi jednak odpo­wiedni bodziec, by skierować maskę wozu ku Ace Payers.
Firmę nietrudno było znaleźć. Zajmowała niewielkie biuro. Za to garaż przedstawiał się imponująco. Tuż obok, na parkingu odgrodzonym siatką; przycupnął olbrzymi walec wraz z inną, brudną od smoły maszynerią.
Postawiłam wóz na ulicy, zamknęłam Boba w środku, po czym w towarzystwie Luli wkroczyłam do biura. Spo­dziewałam się zastać tam szefa, a tymczasem zobaczyłam Ronalda DeChoocha grającego w karty z trzema innymi facetami. Mieli wszyscy po czterdziestce i byli ubrani w zwykłe spodnie i koszule polo z trzema guzikami pod szyją. Nie wyglądali jak szczebel kierowniczy, ale nie przypominali też robotników. Raczej mądrali na HBO. Brawo dla TV, bo teraz mieszkańcy New Jersey wiedzieli już, jak się ubierać.
Grali w karty na chwiejnym stoliku i siedzieli na meta­lowych składanych krzesłach. Na blacie leżał stos bankno­tów i nikt nie wydawał się zadowolony z naszego widoku.
DeChooch przypominał młodszą, wyższą wersję wuja z dodatkiem równo rozłożonych trzydziestu kilogramów. Położył karty na stole wierzchem do dołu i wstał.
- Mogę w czymś pomóc, szanowne panie?
Przedstawiłam się i wyjaśniłam, że szukam Eddiego.
Wszyscy przy stole uśmiechnęli się.
- Ten DeChooch to gość - zauważył z uznaniem je­den z mężczyzn. - Słyszałem, że zostawił was w salonie, a sam wyskoczył przez okno w sypialni.
Uwaga ta wywołała falę śmiechu.
- Gdybyście znały Choocha, to miałybyście baczenie na okna - powiedział Ronald. - W swoim czasie bardzo często wyskakiwał przez okna. Raz dał się zaskoczyć w sy­pialni Florence Selzer. Jej mąż, Joey Szmata, wrócił do domu i zobaczył go w oknie. Strzelił mu w... jak to się nazywa, wielkie dupsko?
Duży facet z ogromnym brzuchem odchylił się na krześle.
- Joey potem zniknął.

Powered by MyScript