Wstańcie, z łaski swojej. Wstali, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Drżeli i chowali się za siebie. Wreszcie udało mi się ich przekonać, że nikomu nie powiem o tym, co zobaczyłem. A zobaczyłem oczywiście bokononistyczny obrządek boko-maru, czyli zbratania dusz. My, bokononiści, wierzymy, że nie można siedzieć z człowiekiem pięta w piętę i nie odczuwać do niego miłości, pod warunkiem, oczywiście, że stopy obu osobników są czyste i dobrze utrzymane. Podstawą tej ceremonii jest następujące Calypso: Usiądziemy naprzeciwko siebie I zetkniemy się stopami z całej siły, I będziemy się kochali z całej siły, Jak kochamy naszą starą Matkę Ziemię. 73. CZARNA Wróciwszy do swego pokoju stwierdziłem, że Filip Castle - mozaikarz, historyk, autor skorowidza do własnego dzieła, szczyl i hotelarz, zawiesza rolkę papieru toaletowego w mojej łazience. - Bardzo panu dziękuję - powiedziałem. - Absolutnie nie ma za co. - Oto, można powiedzieć, hotel, który dba o klienta. Jakże niewielu właścicieli zdobyłoby się na tak osobistą troskę o wygodę gościa! - Ilu właścicieli ma w swoim hotelu tylko jednego gościa? - Niedawno miał pan trzech. - To były piękne dni. - Wie pan, może wtrącam się w nie swoje sprawy, ale nie mogę zrozumieć, jak człowiek o pańskich zainteresowaniach i zdolnościach trafił do hotelarstwa. Na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania. - Uważa pan, że nie mam odpowiedniego podejścia do gości? - Znam kilka osób ze szkoły hotelarskiej w Cornell i obawiam się, że oni nieco inaczej potraktowaliby Crosbych. Castle kiwnął głową zasmucony. - Tak, tak - zamachał rękami. - Niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, po co budowałem ten hotel. Chyba po prostu po to, żeby wypełnić czymś życie. Żeby się czymś zająć i nie czuć samotności. Potrząsnął głową. - Musiałem albo zostać pustelnikiem, albo otworzyć hotel, nic pośredniego mnie nie urządzało. - Zdaje się, że pan wychowywał się na terenie szpitala pańskiego ojca? - Tak. Mona i ja wychowywaliśmy się przy szpitalu. - I czy nigdy nie miał pan chęci pójść w ślady ojca? Młody Castle uśmiechnął się blado, unikając bezpośredniej odpowiedzi. - Ojciec jest zabawnym facetem - powiedział. - Myślę, że go pan polubi. - Spodziewam się. Niewielu jest ludzi tak pełnych poświęcenia jak on. - Pewnego razu - mówił Castle - kiedy miałem może z piętnaście lat, wybuchł bunt na greckim statku wiozącym z Hongkongu do Hawany transport wiklinowych mebli. Buntownicy opanowali statek, ale nie potrafili nim kierować i rozbili się na rafach niedaleko zamku “Papy" Monzano. Wszyscy utonęli. Uratowały się tylko szczury. Szczury i wiklinowe meble, które fale wyrzuciły na brzeg. Wyglądało to na koniec historii, ale nigdy nic nie wiadomo. - I co? - spytałem. - Jedni mieli meble za darmo, a inni zarazili się dżumą. W szpitalu ojca mieliśmy tysiąc czterysta zgonów w ciągu dziesięciu dni. Czy widział pan kiedyś człowieka zmarłego na dżumę? - Nie, nie miałem tego nieszczęścia. - Gruczoły limfatyczne w pachwinie i pod pachami puchną do rozmiarów grapefruitów. - Wierzę panu na słowo. - Po śmierci ciało czernieje, dwa grzyby w barszcz, jeśli chodzi o mieszkańców San Lorenzo. Kiedy epidemia rozszalała się na dobre, Dom Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli wyglądał jak Oświęcim czy inny Buchenwald. Mieliśmy tu takie stosy trupów, że utknął nam buldożer, który miał je spychać do zbiorowej mogiły. Ojciec pracował przez wiele dni i nocy bez chwili wytchnienia, pracował nie tylko bez snu, ale i bez większego rezultatu. Wstrząsającą opowieść Castle'a przerwał dzwonek mojego telefonu. - Do diabła - powiedział Castle - nie wiedziałem, że telefony są już podłączone. Podniosłem słuchawkę. - Halo? Dzwonił do mnie generał major Franklin Hoenikker. Był zdyszany i śmiertelnie czymś przerażony. - Halo! Musi pan natychmiast przyjść do mnie do domu. Musimy porozmawiać! Sprawa może być ogromnie ważna dla pana! - Czy może mi pan powiedzieć, o co chodzi? - Nie przez telefon, nie przez telefon. Proszę przyjść do mnie. Natychmiast! Bardzo proszę! - Dobrze. - Ja nie żartuję. To jest rzeczywiście ogromnie ważne dla pana. Najważniejsza rzecz w pańskim życiu. Odłożył słuchawkę. - O co chodziło? - spytał Castle. - Nie mam najmniejszego pojęcia. Frank Hoenikker chce się ze mną natychmiast widzieć. - Niech się pan nie spieszy. Spokojnie. Frank to kretyn. - On mówi, że to bardzo ważne. - Skąd on może wiedzieć, co jest bardzo ważne? Potrafiłbym wystrugać lepszego człowieka z banana. - Mniejsza o to, niech pan kończy swoją opowieść. - Na czym stanąłem?
|