- Słuchajcie, przyjaciele - powiedziałem - widocznie wszedłem za wcześnie albo za późno, bo powtarzam wam, że nie widziałem niczego, o czym warto by mówić...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
go, zmusi swych wodzów iść i walczyć, wojsko powiedzie wodzów, nie wodzowie wojsko...
»
— O nie! — powiedziałam stanowczo...
»
- Nic się nie stało! Nic się nie stało! - powiedział Bonifacy...
»
— Wiesz co — powiedziała Chia — jestem śpiąca...
»
3|51|Zaprawde, Bóg jest moim i waszym Panem! Przeto czcijcie Go! To jest droga prosta!"3|52|A kiedy Jezus poczul w nich niewiare, powiedzial: "Kto jest moim...
»
- Niestety, Wasza Wysokość - powiedział Kun­ze - moim skromnym zdaniem fakty w tej sprawie zdecydowanie upoważniają mnie do formalnego oskar­żenia...
»
 — A moglibyście komuś o tym powiedzieć? 512 ERNEST HEMINGWAY — Dobrze — odrzekł kapral...
»
— Zatrzymam cię tutaj — powiedziała...
»
– Otwarte – powiedział, nie patrząc...
»
– Zajm? si? tym – powiedzia? Orlan...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Wstańcie, z łaski swojej.
Wstali, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Drżeli i chowali się za siebie. Wreszcie udało mi się ich przekonać, że nikomu nie powiem o tym, co zobaczyłem.
A zobaczyłem oczywiście bokononistyczny obrządek boko-maru, czyli zbratania dusz.
My, bokononiści, wierzymy, że nie można siedzieć z człowiekiem pięta w piętę i nie odczuwać do niego miłości, pod warunkiem, oczywiście, że stopy obu osobników są czyste i dobrze utrzymane.
Podstawą tej ceremonii jest następujące Calypso:
 
Usiądziemy naprzeciwko siebie
I zetkniemy się stopami z całej siły,
I będziemy się kochali z całej siły,
Jak kochamy naszą starą Matkę Ziemię.
 
 
73. CZARNA
 
Wróciwszy do swego pokoju stwierdziłem, że Filip Castle - mozaikarz, historyk, autor skorowidza do własnego dzieła, szczyl i hotelarz, zawiesza rolkę papieru toaletowego w mojej łazience.
- Bardzo panu dziękuję - powiedziałem.
- Absolutnie nie ma za co.
- Oto, można powiedzieć, hotel, który dba o klienta. Jakże niewielu właścicieli zdobyłoby się na tak osobistą troskę o wygodę gościa!
- Ilu właścicieli ma w swoim hotelu tylko jednego gościa?
- Niedawno miał pan trzech.
- To były piękne dni.
- Wie pan, może wtrącam się w nie swoje sprawy, ale nie mogę zrozumieć, jak człowiek o pańskich zainteresowaniach i zdolnościach trafił do hotelarstwa.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania.
- Uważa pan, że nie mam odpowiedniego podejścia do gości?
- Znam kilka osób ze szkoły hotelarskiej w Cornell i obawiam się, że oni nieco inaczej potraktowaliby Crosbych.
Castle kiwnął głową zasmucony.
- Tak, tak - zamachał rękami. - Niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, po co budowałem ten hotel. Chyba po prostu po to, żeby wypełnić czymś życie. Żeby się czymś zająć i nie czuć samotności.
Potrząsnął głową.
- Musiałem albo zostać pustelnikiem, albo otworzyć hotel, nic pośredniego mnie nie urządzało.
- Zdaje się, że pan wychowywał się na terenie szpitala pańskiego ojca?
- Tak. Mona i ja wychowywaliśmy się przy szpitalu.
- I czy nigdy nie miał pan chęci pójść w ślady ojca? Młody Castle uśmiechnął się blado, unikając bezpośredniej odpowiedzi.
- Ojciec jest zabawnym facetem - powiedział. - Myślę, że go pan polubi.
- Spodziewam się. Niewielu jest ludzi tak pełnych poświęcenia jak on.
- Pewnego razu - mówił Castle - kiedy miałem może z piętnaście lat, wybuchł bunt na greckim statku wiozącym z Hongkongu do Hawany transport wiklinowych mebli. Buntownicy opanowali statek, ale nie potrafili nim kierować i rozbili się na rafach niedaleko zamku “Papy" Monzano. Wszyscy utonęli. Uratowały się tylko szczury. Szczury i wiklinowe meble, które fale wyrzuciły na brzeg.
Wyglądało to na koniec historii, ale nigdy nic nie wiadomo.
- I co? - spytałem.
- Jedni mieli meble za darmo, a inni zarazili się dżumą. W szpitalu ojca mieliśmy tysiąc czterysta zgonów w ciągu dziesięciu dni. Czy widział pan kiedyś człowieka zmarłego na dżumę?
- Nie, nie miałem tego nieszczęścia.
- Gruczoły limfatyczne w pachwinie i pod pachami puchną do rozmiarów grapefruitów.
- Wierzę panu na słowo.
- Po śmierci ciało czernieje, dwa grzyby w barszcz, jeśli chodzi o mieszkańców San Lorenzo. Kiedy epidemia rozszalała się na dobre, Dom Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli wyglądał jak Oświęcim czy inny Buchenwald. Mieliśmy tu takie stosy trupów, że utknął nam buldożer, który miał je spychać do zbiorowej mogiły. Ojciec pracował przez wiele dni i nocy bez chwili wytchnienia, pracował nie tylko bez snu, ale i bez większego rezultatu.
Wstrząsającą opowieść Castle'a przerwał dzwonek mojego telefonu.
- Do diabła - powiedział Castle - nie wiedziałem, że telefony są już podłączone. Podniosłem słuchawkę.
- Halo?
Dzwonił do mnie generał major Franklin Hoenikker. Był zdyszany i śmiertelnie czymś przerażony.
- Halo! Musi pan natychmiast przyjść do mnie do domu. Musimy porozmawiać! Sprawa może być ogromnie ważna dla pana!
- Czy może mi pan powiedzieć, o co chodzi?
- Nie przez telefon, nie przez telefon. Proszę przyjść do mnie. Natychmiast! Bardzo proszę!
- Dobrze.
- Ja nie żartuję. To jest rzeczywiście ogromnie ważne dla pana. Najważniejsza rzecz w pańskim życiu. Odłożył słuchawkę.
- O co chodziło? - spytał Castle.
- Nie mam najmniejszego pojęcia. Frank Hoenikker chce się ze mną natychmiast widzieć.
- Niech się pan nie spieszy. Spokojnie. Frank to kretyn.
- On mówi, że to bardzo ważne.
- Skąd on może wiedzieć, co jest bardzo ważne? Potrafiłbym wystrugać lepszego człowieka z banana.
- Mniejsza o to, niech pan kończy swoją opowieść.
- Na czym stanąłem?

Powered by MyScript