W Liszynie nie było żywności ani zwierzyny. Miasto było martwe, jak to zawsze twierdzili Kowenowie. Moss zastanawiał się, czy polujący za rzeką Gannell będzie miał trochę szczęścia. Gdzie jesteś, cholerny Wengenie? Gannell już dawno powinien był wrócić. Jego nieobecność denerwowała Mossa. Do chwili, gdy Judyta była jeszcze przytomna, przynajmniej ją miał do towarzystwa i mógł porozumiewać się za pomocą telemów z Gannellem. A teraz został sam. Ludzie Kręgu nie byli stworzeni do życia w samotności. Przerażała ich. Gannell! Wengen powinien polować nieco dalej, na drugim brzegu rzeki, gdzie było więcej zwierzyny. Ale przecież wiedział, że nie może pozostać w Liszynie po zapadnięciu zmroku. Jeden z przywiązanych na zewnątrz koni spłoszył się. Drugi zarżał z przerażeniem. Moss wyszedł do nich, lecz nie dały się uspokoić, stawały dęba, usiłując uciec. Smród Liszyna doprowadzał je do szaleństwa. Był teraz znacznie silniejszy niż przedtem. Przenikał cały świat. MOSS! Naglący telem zaalarmował go. Gannell? Gdzie jesteś? Nie pal ogniska! NIE PAL OGNISKA! Ukryj Judytę! Gdzie jesteś? Nie mam czasu. UKRYJ! To... I kontakt z Gannellem urwał się. Moss znów był sam. Drżał ze strachu. Zaskomlał cicho, przez chwilę zwierzęcy instynkt zapanował nad rozumem. Zawlókł przerażone konie do wyjścia wypłoszył je: same lepiej dadzą sobie radę. Podskoczył do ogniska i rozrzucił węgle. Te papierowe rzeczy są dla niej bardzo ważne. Moss pochwycił je, potem wziął na ręce lekkie jak u dziecka ciało Judyty i potykając się podbiegł do małej szafy, znajdującej się w połowie drogi do drugiego pokoju. Zardzewiałe ciężkie, metalowe drzwi były uchylone, kiedy wczoraj Judyta przecisnęła przez nie pochodnię i znalazła papiery. Gannell powiedział: ukryć się, a nie uciekać. Szafa musi wystarczyć. Otwór nie był na tyle szeroki, by Moss mógł przedostać się przezeń z Judytą na rękach. Kiedy szamotał się z upartymi drzwiami, usłyszał ten odgłos. Nie był to szum deszczu. Zbliżał się obcy stwór, którego wraz z Gannellem wyczuł w wilgotnym powietrzu - nadchodził szybko, nie zachowując ostrożności, nie zataczając kręgów jak dzikie psy, lecz prosto, bez cienia strachu. Moss usiłował objąć go myślą, lecz nie mógł odnaleźć żadnego możliwego do rozpoznania kształtu ani wzoru. Nieznany stwór był wszędzie, niczym wody wezbranej rzeki omywające ulice Liszyna. Miał milion oczu. Nie jeden kształt, lecz niezliczoną ilość kształtów. Moss z całej siły szarpnął drzwi. Grube zawiasy zaskrzypiały, posypała się z nich rdza i szafa stanęła otworem. Szybko ułożył Judytę w ciasnym wnętrzu i zamknął drzwi. Sam przykucnął obok nieprzytomnej kobiety. W spoconej dłoni ściskał rękojeść noża. Nieznany stwór nadchodził. Ów dźwięk, narastający stccato hałas, złożony z milionów innych, stawał się coraz głośniejszy. Przerażająca istota przebyła brukowany placyk, wlała się przez drzwi budynku, do centralnej sali, nad podłogą jak fala powodziowa uderzając w zardzewiałe drzwi szafy., W ciemnościach Moss wył ze strachu, gdyż inaczej straciłby zmysły. Zatykał uszy, by nie słyszeć przerażającego dźwięku podobnego do całego lasu oszalałych ptaków. Na kilka dni przed Beltenem z wysuniętych na północ osiedli dotarł telem do siedziby władców w Karli: Moss i Jude wrócili. Żadne z nich nie umiało wiele powiedzieć o tym, wydarzyło się w Liszynie. Judyta była wychudzona i żółta przebytej niedawno choroby. Słabym głosem prosiła, żeby zabrano ją do Lorl, gdzie miała czekać na Garika. Natomiast z Mossem nie można było się porozumieć. Władcy cierpliwie nad nim pracowali. Używając wszystkich swych umiejętności połączyli się z umysłem Mossa, lecz świadoma jego część nie chciała odpowiadać. Nie utracił jej, nie zosta zniszczona, po prostu była nieosiągalna, jak za zamkniętymi drzwiami. Z czasem odzyskał przytomność, lecz nikt w Karli dowiedział się od niego niczego konkretnego. Kiedy zasypywano go pytaniami, patrzył na obecnych przez chwilę, ale nie mógł się skoncentrować. Potem kierował wzrok gdzieś w dal, wpatrując się w mrok, który nigdy całkowicie go nie opuścił.
|