KOTWICZ (wchodząc głębią) No, co mi dacie za ten interes, bo to na czysto moje dzieło…
Wiecie już?… Potrafiłem go tak napompować przez drogę, że był do gotowego… Ojciec
będzie miał doskonały humor przy obiedzie, bo nadto jeszcze udało mu się tak rozczulić
starego Dzieńdzierzyńskiego, że… (spostrzegłszy wchodzące Szambelanicowę i Polę,
chrząka) Hm… hm… (do Władysława, biorąc go na bok) Dostał od niego weksel na spła-
cenie tego długu, ale że właśnie Strasz już go nabył…
WŁADYSŁAW Więc mu go odda na powrót, jako już niepotrzebny.
KOTWICZ (śmiejąc się) A to byłby wariatem!… Zostanie mu w kieszeni… taka gratka nie
zawsze się trafi.
WŁADYSŁAW (oburzony) Rozumowanie, którego by się nie powstydził pierwszy lepszy
kantorzysta.
KOTWICZ (jak wyżej, drwiąco) Filozof! (odchodzi od niego)
160
SZAMBELANICOWA (która usiadła na kanapie, do Kotwicza) Kuzynie, podobno przywio-
złeś z sobą kogoś z polowania?
KOTWICZ (z humorem) A tak… jestem w roli mentora wprowadzając w nasze kółko mło-
dzieńca surowego jeszcze, ale pełnego nadziei.
SZAMBELANICOWA Cieszyłabym się, gdyby nasz dom mógł zarobić sobie na miano
szkoły życia towarzyskiego… ale… nie wiem, jak to mój mąż przyjmie.
KOTWICZ Nie ma obawy… już się zaprzyjaźnili. (siada przy niej)
SZAMBELANICOWA (ciszej) Przyzwoity człowiek?
KOTWICZ Przynajmniej na początek przyzwoicie się znalazł, bo spłacił Żyda.
SZAMBELANICOWA Serio? (Kotwicz odpowiada jej cicho; głośno do Maurycego i Włady-
sława) Panowie młodzi, rozweselcie mi też Polunię, bo jakaś smutna dziś… (rozmawia po
cichu z Kotwiczem. Władysław usiadł na uboczu i śledzi spojrzeniem Gabrielę, która prze-
chadza się, unikając z afektacją jego wzroku)
POLA (do Maurycego, który się zbliża do niej) Misja uciążliwa, nieprawdaż?
MAURYCY Tym gorącej też pragnąłbym jej podołać.
POLA Do tego trzeba tylko dobrej i nieprzymuszonej woli.
MAURYCY Te zdziałałyby cuda, gdyby nie była zależną od okoliczności, od usposobienia
duszy.
POLA Pańskie usposobienie bywa jakieś… wyjątkowe.
MAURYCY Jest takie, jakim je wyrobiło położenie. Życie nie daje mi sposobności do śmie-
chu, dlatego na wszystko zapatruję się z strony poważnej… a tym trudno zabawić, wzbu-
dzić wesołość, jak tego pragnęłaby moja matka.
POLA W samej rzeczy… czasem chłód aż wieje od pana.
MAURYCY A panie w takich razach jesteście bez litości… Nic nie uwzględniacie wydając
sąd, nie dopuszczacie okoliczności łagodzących.
POLA Ja nie sądzę ani krytykuję, tylko przez współczucie dałabym panu lekarstwo na jego
usposobienie… przede wszystkim nie przymuszać się, gdy to zbyt wiele kosztuje. (idzie do
Gabrieli i bierze ją pod rękę)
MAURYCY (na stronie) Co ona przez to rozumie?
161
SCENA IX
POPRZEDZAJĄCY; SZAMBELANIC wchodzi głębią, prowadząc pod rękę STRASZA, za
nimi DZIEŃDZIERZYŃSKI z kwaśną miną.
SZAMBELANIC (prowadząc Strasza, do żony; Kotwicz wstaje) M a c h è r e, przedstawiam
ci naszego nowego sąsiada: pan Strasz herbu Strasz.
SZAMBELANICOWA Bardzo mi przyjemnie… słyszałam wiele o panu… (Strasz się kłania)
SZAMBELANIC (ciągle trzymając go) Myśliwy nietęgi, ale wstęp swój w koło obywatelskie
inaugurował czynem, który mu przynosi zaszczyt.
DZIEŃDZIERZYŃSKI (siadając obok Szambelanicowej) Padam do nóżek pani szambela-
nowej.
SZAMBELANICOWA A, witam pana.
DZIEŃDZIERZYŃSKI (całując ją w rękę) C o m m e n t l a t ê t e?
SZAMBELANICOWA (zbywa go gestem; do męża) Jakiż to czyn?
SZAMBELANIC (jak wyżej) Pan Strasz pojął swe posłannictwo w sposób pozwalający ży-
wić o nim najpiękniejsze nadzieje… Spostrzegłszy, że jestem w chwilowym kłopocie,
chociaż zaledwie przestąpił mój próg, bez najmniejszego namysłu… bo to jest… przyszedł
mi z pomocą dając dowód prawdziwie bezinteresownej sąsiedzkiej uczynności… Bezinte-
resownej, bo nabywając pretensje, zrzekł się prawa egzekucji.
DZIEŃDZIERZYŃSKI (wstawszy z kanapy, do ucha Szambelanicowi, przechodząc koło
|