Nie wyróżniała żadnego z powierzonych jej dzieci i żadnego nie krzywdziła. Wydawała trzy posiłki dziennie i ani kęsa więcej. Przewijała maluchy trzy razy dziennie i tylko do chwili ukończenia dwóch lat. Które później jeszcze robiło w majtki, dostawało wymierzonego bez gniewu klapsa i o jeden posiłek mniej. Równą połowę pieniędzy przeznaczała na wychowanków, równą połowę zatrzymywała dla siebie. W czasach, gdy wszystko było tanie, nie próbowała podwyższać swoich dochodów; ale i w czasach drożyzny nie dokładała ani solda, nawet gdy szło o życie. W przeciwnym razie cały interes przestałby się opłacać. Potrzebowała pieniędzy. Wyliczyła wszystko bardzo dokładnie. Na starość chciała sobie kupić rentę, a ponadto mieć jeszcze tyle, by móc umrzeć u siebie w domu, a nie sczeznąć w Hótel-Dieu jak jej mąż. Jego śmierć przyjęła obojętnie. Ale zgrozą napawało ją to publiczne, wspólne umieranie razem z setkami obcych ludzi. Chciała sobie zafundować prywatną śmierć, i w tym celu musiała zatrzymywać dla siebie całą marżę od utrzymania wychowanków. Zdarzały się wprawdzie zimy, kiedy z dwóch tuzinów małych pensjonariuszy umierało jej troje czy czworo. Ale stała pod tym względem i tak znacznie lepiej niż większość innych prywatnych matek zastępczych i biła o parę długości wielkie przytułki państwowe albo kościelne, gdzie straty wynosiły nierzadko dziewięć dziesiątych stanu wyjściowego. Nigdy też nie brakowało uzupełnień. Paryż produkował rokrocznie ponad dziesięć tysięcy znajd, podrzutków, bękartów i sierot. Można było łatwo przeboleć uszczerbek. Dla małego Grenouille'a zakład madame Gaillard był istnym błogosławieństwem. Zapewne nigdzie indziej nie zdołałby przeżyć. Tu jednak, u tej okaleczonej na duszy kobiety, chował się doskonale. Odznaczał się mocną konstytucją. Kto tak jak on przeżył urodziny na kupie odpadków, nie dawał się już tak łatwo wysiudać z życia. Całymi dniami mógł się żywić wodnistą zupą, zadowalał się najchudszym mlekiem, trawił bez szkody najbardziej zgniłe jarzyny i zepsute mięso. W dzieciństwie przebył kolejno odrę, czerwonkę, wietrzną ospę, cholerę, upadek z wysokości sześciu metrów do studni i oparzenie piersi wrzącą wodą. Pozostały mu wprawdzie blizny, dzioby i strupy oraz lekko szpotawa noga, wskutek czego utykał, ale żył. Był niezniszczalny jak odporna bakteria i niewymagający jak kleszcz, który przycupnął na drzewie i obywa się zdobytą przed laty kropelką krwi. Ciało jego potrzebowało minimalnej ilości jedzenia i ubrania. Jego dusza nie miała żadnych potrzeb. Bezpieczeństwo, troska, czułość, miłość - czy jak tam jeszcze nazywa się to wszystko, czego rzekomo potrzeba dziecku - w przypadku małego Grenouille'a były całkiem zbyteczne, a raczej - tak nam się przynajmniej zdaje - stały się dlań zbyteczne i on sam to sprawił, aby w ogóle móc żyć, od początku. Krzyk, jaki wydał po przyjściu na świat, leżąc pod blatem do oprawiania ryb, krzyk, którym skierował na siebie uwagę, a swoją matkę na szafot, nie był bynajmniej instynktownym wołaniem o współczucie i miłość. Był to dobrze wyważony, chciałoby się niemal rzec dojrzały krzyk, którym noworodek opowiadał się p r z e c i w k o miłości, a mimo to z a życiem. W danej sytuacji tak czy inaczej to drugie możliwe było tylko z wyłączeniem tego pierwszego, i gdyby dziecko domagało się jednego i drugiego, wkrótce przyszłoby mu zginąć marnie. Miało wprawdzie jeszcze inną możliwość, mogło było milczeć i obrać najkrótszą drogę od urodzin do śmierci, nie zapuszczając się na manowce życia, a w ten sposób oszczędziłoby światu i sobie mnóstwa nieszczęść. Aby jednak tak skromnie usunąć się na stronę, trzeba mieć w sobie choćby minimum wrodzonej życzliwości, tego zaś Grenouille był pozbawiony. Od początku był potworem. Zdecydował się na życie z czystej przekory i z czystej złośliwości. Oczywiście nie podjął tej decyzji jak człowiek dorosły, który wybiera jedną z dwóch możliwości odwołując się do własnego mniejszego lub większego doświadczenia. Ale zdecydował się wegetatywnie, tak jak rzucone ziarno fasoli decyduje, czy ma zakiełkować, czy też raczej dać sobie z tym spokój. Albo też jak ów kleszcz na drzewie, który nie może spodziewać się od życia nic prócz wiecznego zimowania. Mały obrzydliwy kleszcz, którego ołowianoszare ciało zwija się w kulkę, aby wystawić się na świat zewnętrzny możliwie najmniejszą powierzchnią; który opancerza się skórą gładką i szczelną, aby nie stracić nic ze swej substancji, aby nie udzielić otoczeniu ani odrobiny z siebie. Kleszcz, który kurczy się i przybiera niepozorną postać, aby nikt go nie zauważył i nie rozdusił. Samotny kleszcz, przycupnięty na drzewie, ślepy, głuchy i niemy, który tylko wietrzy, latami, z odległości wielu mil wietrzy krew chodzących po lesie zwierząt, daleko, o wiele za daleko, by zdołał o własnych siłach do nich dotrzeć. Kleszcz mógłby się puścić. Mógłby się spuścić na ziemię pod drzewem, mógłby sześcioma malusieńkimi nóżkami przepełznąć parę milimetrów w tę czy tamtą stronę i zaszyć się w liściach, aby zdechnąć. Bóg świadkiem, że nikt by po nim nie płakał. Ale kleszcz, uparty, wytrzymały i obrzydliwy, trwa przycupnięty, żyje i czeka. Czeka, aż wysoce nieprawdopodobny przypadek dostarczy w pobliże drzewa krew w postaci jakiegoś zwierzęcia. I wtedy dopiero odrzuca swą powściągliwość, spada, wczepia się, wświdrowuje i wgryza w cudze ciało...
|