Z drugiej strony - albo raczej właśnie z powodu te­go kompletnego braku uczuć - madame Gaillard miała bezlitosny zmysł porządku i sprawiedliwości...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
zanosi³o siê na to, ¿e wp³yw jego stanie siê powszech­nym; ale Bóg wypuœci³ ze swego oœrodka b³yskawicê mocy, b³yskawicê gniewu potê¿niejsz¹ od...
»
Wyjątek z tajnych instrukcji Wysokiej Wenty17„Papież, jaki by nie był, nie zbliży się nigdy do tajnych stowa­rzyszeń; to tajne stowarzyszenia powinny...
»
W ciągu kilku następnych sesji Cletus pracował wraz z całą grupą nad tym, by wszyscy potrafili osiągnąć uczucie unosze­nia się, nie zapadając przy tym w sen...
»
Durnik spojrzał na postrzępione kontury kilu o powierz­chni dwóch stóp kwadratowych, które tarły ściany, gdy rufa okrętu kołysała się leniwie na...
»
Jeszcze raz powracam do zanalizowania tej paskalowskiej konkluzji: Prawdziwa wiara znajdzie się dokładnie w poło­wie drogi między przesądem a libertynizmem...
»
Doktor William Abrahams z Instytutu Badań Motywacji Ludzkich w Seattle wyraził w telewizji przekonanie, że Ame­rykanie osiągnęli “nieodwołalnie ten stan,...
»
Jednak zanim jeszcze komisja kontrolna (kierowa­na przez Paula Volckera) zdołała się zebrać, „przedsiębiorstwo holokaust" zaczęło nalegać na zawarcie...
»
Mackiewicz Stanisław (Cat), Myśl w obcęgach7 czerwca 1954 roku zostaje powołany na premiera polskie­go rządu emigracyjnego (pozostaje nim, a także...
»
- Jeśli to są Drogi, Rand - wolno powiedział Loial - to czy każdy błędnie postawiony krok również tutaj mo­że nas zabić? Czy są tu rzeczy, jak dotąd...
»
Rand przeraził się na widok ogira, który wyłonił się jak­by spod ziemi, z jednego z porośniętych trawą i kwiatami kopców, stojących między drzewami...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Nie wy­różniała żadnego z powierzonych jej dzieci i żadnego
nie krzywdziła. Wydawała trzy posiłki dziennie i ani kęsa więcej. Przewijała maluchy trzy razy dziennie i tyl­ko do chwili ukończenia dwóch lat. Które później jeszcze robiło w majtki, dostawało wymierzonego bez gniewu klapsa i o jeden posiłek mniej. Równą połowę pienię­dzy przeznaczała na wychowanków, równą połowę za­trzymywała dla siebie. W czasach, gdy wszystko było tanie, nie próbowała podwyższać swoich dochodów; ale i w czasach drożyzny nie dokładała ani solda, nawet gdy szło o życie. W przeciwnym razie cały interes prze­stałby się opłacać. Potrzebowała pieniędzy. Wyliczyła wszystko bardzo dokładnie. Na starość chciała sobie ku­pić rentę, a ponadto mieć jeszcze tyle, by móc umrzeć u siebie w domu, a nie sczeznąć w Hótel-Dieu jak jej mąż. Jego śmierć przyjęła obojętnie. Ale zgrozą napawa­ło ją to publiczne, wspólne umieranie razem z setka­mi obcych ludzi. Chciała sobie zafundować prywatną śmierć, i w tym celu musiała zatrzymywać dla siebie całą marżę od utrzymania wychowanków. Zdarzały się wprawdzie zimy, kiedy z dwóch tuzinów małych pen­sjonariuszy umierało jej troje czy czworo. Ale stała pod tym względem i tak znacznie lepiej niż większość in­nych prywatnych matek zastępczych i biła o parę dłu­gości wielkie przytułki państwowe albo kościelne, gdzie straty wynosiły nierzadko dziewięć dziesiątych stanu wyjściowego. Nigdy też nie brakowało uzupełnień. Pa­ryż produkował rokrocznie ponad dziesięć tysięcy znajd, podrzutków, bękartów i sierot. Można było łatwo prze­boleć uszczerbek.
Dla małego Grenouille'a zakład madame Gaillard był istnym błogosławieństwem. Zapewne nigdzie indziej nie zdołałby przeżyć. Tu jednak, u tej okaleczonej na duszy kobiety, chował się doskonale. Odznaczał się mocną kon­stytucją. Kto tak jak on przeżył urodziny na kupie od­padków, nie dawał się już tak łatwo wysiudać z życia. Całymi dniami mógł się żywić wodnistą zupą, zadowalał
się najchudszym mlekiem, trawił bez szkody najbardziej zgniłe jarzyny i zepsute mięso. W dzieciństwie przebył kolejno odrę, czerwonkę, wietrzną ospę, cholerę, upadek z wysokości sześciu metrów do studni i oparzenie piersi wrzącą wodą. Pozostały mu wprawdzie blizny, dzioby i strupy oraz lekko szpotawa noga, wskutek czego uty­kał, ale żył. Był niezniszczalny jak odporna bakteria i niewymagający jak kleszcz, który przycupnął na drze­wie i obywa się zdobytą przed laty kropelką krwi. Ciało jego potrzebowało minimalnej ilości jedzenia i ubrania. Jego dusza nie miała żadnych potrzeb. Bezpieczeństwo, troska, czułość, miłość - czy jak tam jeszcze nazywa się to wszystko, czego rzekomo potrzeba dziecku - w przy­padku małego Grenouille'a były całkiem zbyteczne, a ra­czej - tak nam się przynajmniej zdaje - stały się dlań zbyteczne i on sam to sprawił, aby w ogóle móc żyć, od początku. Krzyk, jaki wydał po przyjściu na świat, leżąc pod blatem do oprawiania ryb, krzyk, którym skierował na siebie uwagę, a swoją matkę na szafot, nie był bynaj­mniej instynktownym wołaniem o współczucie i miłość. Był to dobrze wyważony, chciałoby się niemal rzec ­dojrzały krzyk, którym noworodek opowiadał się p r z e ­c i w k o miłości, a mimo to z a życiem. W danej sytuacji tak czy inaczej to drugie możliwe było tylko z wyłącze­niem tego pierwszego, i gdyby dziecko domagało się jed­nego i drugiego, wkrótce przyszłoby mu zginąć marnie. Miało wprawdzie jeszcze inną możliwość, mogło było milczeć i obrać najkrótszą drogę od urodzin do śmierci, nie zapuszczając się na manowce życia, a w ten sposób oszczędziłoby światu i sobie mnóstwa nieszczęść. Aby jednak tak skromnie usunąć się na stronę, trzeba mieć w sobie choćby minimum wrodzonej życzliwości, tego zaś Grenouille był pozbawiony. Od początku był potwo­rem. Zdecydował się na życie z czystej przekory i z czy­stej złośliwości.
Oczywiście nie podjął tej decyzji jak człowiek dorosły, który wybiera jedną z dwóch możliwości odwołując się do własnego mniejszego lub większego doświadczenia. Ale zdecydował się wegetatywnie, tak jak rzucone ziar­no fasoli decyduje, czy ma zakiełkować, czy też raczej dać sobie z tym spokój.
Albo też jak ów kleszcz na drzewie, który nie może spodziewać się od życia nic prócz wiecznego zimowania. Mały obrzydliwy kleszcz, którego ołowianoszare ciało zwija się w kulkę, aby wystawić się na świat zewnętrzny możliwie najmniejszą powierzchnią; który opancerza się skórą gładką i szczelną, aby nie stracić nic ze swej sub­stancji, aby nie udzielić otoczeniu ani odrobiny z siebie. Kleszcz, który kurczy się i przybiera niepozorną postać, aby nikt go nie zauważył i nie rozdusił. Samotny kleszcz, przycupnięty na drzewie, ślepy, głuchy i niemy, który tylko wietrzy, latami, z odległości wielu mil wie­trzy krew chodzących po lesie zwierząt, daleko, o wiele za daleko, by zdołał o własnych siłach do nich dotrzeć. Kleszcz mógłby się puścić. Mógłby się spuścić na ziemię pod drzewem, mógłby sześcioma malusieńkimi nóżkami przepełznąć parę milimetrów w tę czy tamtą stronę i za­szyć się w liściach, aby zdechnąć. Bóg świadkiem, że nikt by po nim nie płakał. Ale kleszcz, uparty, wytrzy­mały i obrzydliwy, trwa przycupnięty, żyje i czeka. Cze­ka, aż wysoce nieprawdopodobny przypadek dostarczy w pobliże drzewa krew w postaci jakiegoś zwierzęcia. I wtedy dopiero odrzuca swą powściągliwość, spada, wczepia się, wświdrowuje i wgryza w cudze ciało...

Powered by MyScript