Zazdroszczę ci tej wesołości...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
już nie zazdrość i irytacja, a prawdziwa nienawiść do jego kroków, sztucznego śmiechu i głosu zawładnęła Olgą Michajłowną...
»
Ponieważ akta spraw o wypadki drogowe najczęściej nie zawierają informacji dotyczących wartości opóźnienia hamowania pojazdów uczestniczących w wypadku, biegli...
»
- Julia wierciła Wołodii dziuręw brzuchu...
»
nieco swój punkt widzenia na globalizacjĂŞ...
»
- Biedactwo - rzekła Kite...
»
 Ïàøèíå åÝÍÎ òåïÍÎ è ĂąóþÎ...
»
3766 * 1 1 COM 12 46 53...
»
DOS, PAKUJenter - przesuwa kursor systemowy pomiędzy przełącznikami a listwąopcji, oraz dokonuje zatwierdzenia wybranej opcji,strzałki prawo/lewo -...
»
przyczyny tak˝e nie mia∏y na ów fakt decydujĂ cego wp∏ywu) – ju˝ od pierwszych dni nap∏ywaç zaczyna∏y do Miasta i jego okolic ca∏e...
»
(b) Wygląd boczny magnokraftu typu K3...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Nigdy jeszcze w życiu nie śmiałem się i nie śpiewałem. Pragnąłbym nauczyć się śmiechu i śpiewu.
- Nauka to łatwa i niedługa - odpowiedziałem napełniając znowu tykwę winem. -
Wypij jeno do dna zawartość tej tykwy, a natychmiast pozyskasz zdolność śmiechu i śpiewu.
165
Staruch chciwie pochwycił podaną mu tykwę i wychylił do dna jej zawartość.
Wino natychmiast zaszumiało mu w głowie. Zaczął wykrzykiwać jakieś słowa bez związku i bez treści. Próbował nawet śmiać się i śpiewać, lecz zamiast śmiechu wykrztuszał z gardła wstrętne i ochrypłe rzężenie, a zamiast śpiewu wydawał
dziwne dźwięki, podobne w części do poryków bawolich, a w części do wronich krakań. Wreszcie stracił przytomność i spadł z mego karku na ziemię - pijany i bezwładny.
Pozbywszy się nagle potwornego brzemienia uczułem ulgę radosną. Odskoczyłem w bok od leżącego na ziemi starca i wesoło pobiegłem w głąb lasu. Dzięki winu, którym udało mi się upoić potwornego starucha, uszedłem czyhającej na mnie śmierci.
Szybko biegłem po lesie, aby co prędzej oddalić się od wstrętnego starucha.
Przebiegając koło gęstwiny nieznanych mi krzewów spostrzegłem ukosem kwiat tak dziwny i niezwykły, żem przystanął zwabiony jego widokiem. Był to kwiat drobny, lecz utkany ze złotego płomienia, który jarzył się tak mocno i rzęsiście, że dłonią przesłoniłem oczy, oślepione cudownym blaskiem.
Zerwałem kwiat ostrożnie, bojąc się, że mię sparzy swym płomiennym kielichem.
Przekonałem się jednak, że płomień tego kwiecia wcale nie parzy, lecz nieci swym dotykiem siły żywotne i budzi ze wszelkiej ospałości. Natychmiast opuściło mię znużenie i uczułem się niby ockniony z ciężkiego snu.
Schowałem kwiat w zanadrze, aby go mieć bliżej serca, które pod wpływem jego ciepła zabiło mocniej i radośniej. Zdawało mi się, że wciąż i nieustannie ocykam się z rozmaitych przykrych snów. Pełen tych ocknień pobiegłem dalej.
Na jednej z polan leśnych ujrzałem nagle pięknego młodzieńca. Miał na sobie szaty królewskie. Chodził tam i sam po polanie i co chwila pochylał się ku ziemi, jakby czegoś szukał.
Zbliżyłem się doń i posłyszałem, że młodzieniec, który mię nie zauważył, mówi sam do siebie:
- Szukam ciebie, kwiecie płomienny, kwiecie ocknienia! Szukam ciebie, ale znaleźć nie mogę! Wiem, że kwitniesz tu - na tej wyspie, gdzie przebywa potworny Staruch Morski, słynny ujeżdżacz ludzi, którego jedyną rozkoszą jest nużenie i wycieńczanie ofiar z pomocą nieustannej jazdy. Gdzie jesteś, kwiecie płomienny, kwiecie ocknienia? Jakże mi sennie bez ciebie, jakże mi sennie!
Jakże mi drętwo bez ciebie, jakże mi drętwo! Jakże mi straszno bez ciebie, 166
jakże mi straszno! Lecz nadaremnie cię szukam! Oczy moje nic nie widzą, więc nie mogę cię zobaczyć! Mogę tylko po omacku dłonią trafić na twój kielich płomienny lub uchem pochwycić szelest twego płomienia! Sen... we mnie, sen...
poza mną, sen... po nade mną!... Sen... w pobliżu, sen... z dala, sen...
wokół, sen... wszędy!
Słuchałem uważnie, lecz nie rozumiałem dziwnych narzekań młodzieńca. Był tak piękny i tak niezwykły, że poczułem dlań przyjaźń serdeczną. Prócz tego domyśliłem się, że szuka kwiecia, które mam właśnie w zanadrzu.
Zbliżyłem się doń jeszcze o krok jeden, on zaś podniósł wzwyż olbrzymie, błękitne oczy i zdawał się patrzyć nimi na mnie. Lecz było to dziwne, senne patrzenie... Czułem, że patrząc - nie widzi. Postać moja nie odbiła się w jego błękitnych źrenicach, w których nie było nic prócz ślepego błękitu.
Postanowiłem tedy przemówić do młodzieńca, aby w ten sposób oznajmić mu moją obecność.
- Czy słyszysz mój głos? - spytałem po chwili namysłu. Młodzieniec szeroko rozwarł swe oczy błękitne.
- Słyszę twój głos, choć nie widzę twej postaci - szepnął nieśmiało. - Czy jesteś wrogiem, czy przyjacielem tych, którzy są smutni?
- Przyjacielem - odrzekłem pośpiesznie. - Nie bój się mnie, bo jestem ci życzliwy. Słyszałem twe narzekania, lecz nie mogłem ich zrozumieć. Widzę twą postać, słyszę twój głos, lecz nie wiem, kim jesteś.
- Sen... we mnie, sen... poza mną, sen... po nade mną! - odpowiedział
młodzieniec. - Jestem tym, który nie zaznał na ziemi nic prócz snu. Nadaremnie co rok odwiedzam tę wyspę! Nadaremnie szukam płomiennego kwiecia, którego dotyk obdarza ocknieniem! Sen... w pobliżu, sen... z dala, sen... wokół, sen... wszędy! Oczy moje nigdy dotąd nie widziały jawy - jeno dźwięki i szumy, i szelesty, i głosy dolatują mię z tego świata, który jest rzeczywistością. Na północnym brzegu tej wyspy znajduje się gród zaklęty. Król tego grodu nazywa się Mirakles. Tysiące milionów lat temu Mirakles przybył na tę wyspę bezludną i znużony podróżą położył się na jej brzegu zielonym, aby się snem pokrzepić.
Położył się i zasnął. I przyśnił mu się ogród olbrzymi i tysiące poddanych, i piękna królewna Chryzeida, i pałace, i ogrody, i góry, i rzeki, i strumienie, i ptaki, l kwiaty, i drzewa. A cokolwiek śnił w sobie, to poza nim działo się na wyspie i dzieje się dotąd. Nie istnieje naprawdę, jeno dzieje się i dzieje 167
bez końca! Od tysiąca milionów lat król się nie zbudził i wciąż leży na północnym brzegu wyspy i śni swój sen odwieczny. Możesz własnymi oczyma oglądać jego gród olbrzymi i jego poddanych, i piękną królewnę Chryzeidę, i pałace, i ogrody... Wszystko to - wyśnione i znużone snem, i spragnione od wieków gromadnego ocknienia! Wszystko to zniknie bez śladu w chwili, gdy król się obudzi. Wszakże król się obudzić nie może i poddani jego nadaremnie zakłócają jego sen wielmożny głośną skargą i lamentem! Oczy ich są błękitne i ślepe jak moje. Nie widzą nic prócz wyśnionych przez króla przedmiotów. Nie widzą nic, tylko słyszą... I znużeni są wieczną ślepotą, i zmęczeni są wiecznym nasłuchiwaniem szumów, szelestów i odgłosów. Trzy tysiące lat temu królewna Chryzeida posłyszała szelest płomiennego kwiecia, które rośnie na tej wyspie, a którego dotyk budzi z najcięższych snów. Od owego czasu ja, poddany króla Miraklesa i ulubiony paź królewny Chryzeidy, co rok udaję się w głąb wyspy, aby błądzić po omacku i szukać zbawiennego kwiecia. Lecz poszukiwania moje pełzną na niczym. O, kiedyż nareszcie obudzi się Mirakles! O, kiedyż nareszcie my - jego poddani - odpoczniemy od jego odwiecznych snów i rozwiejemy się w nic, jak czynią sny innych ludzi!

Powered by MyScript