Letnicy – p∏atni, oczywiÊcie, dobrze p∏acàcy goÊcie.
Z pobliskich Niemiec i dalszej zagranicy. Nie: nie ci obarczeni gro-
madkà podnieconych i rozwrzeszczanych dzieciaków rodzice, najmu-
jàcy wyszorowane zawsze do bia∏oÊci niewielkie izby w kaszubskich
checzach, bojaêliwie zanurzajàcy jednà nog´ – nie wy˝ej ni˝ po kolano
– w s∏onej a zimnej ba∏tyckiej wodzie, a nawet próbujàcy – ró˝owym
przewa˝nie – myd∏em kàpielowym Pulsa – myç w niej swoich umoru-
saƒców, nie posiadajàc siźe zdumienia, ˝e tak dobre myd∏o tym ra-
zem jakoÊ ani rusz nie chce si´ pieniç! Z nimi – pó∏ biedy jeszcze. Ale
ca∏a ta wysztafirowana publicznoÊç obnoszàca rankiem na sopockiej
pla˝y lub molo najmodniejsze kàpielowo-letniskowe kreacje, ˝àdna
nieustannych uciech i atrakcji, zadzierajàca nosa i – co prawda – sypià-
ca te˝ wcale nieskàpo grubszym groszem: to dopiero by∏a prawdziwa,
a uprzykrzona szaraƒcza! Przechadza∏a si´ wÊród drzew i kolorowo
wieczorami podÊwietlanej fontannie si´ przyglàda∏a, zaludnia∏a krze-
se∏ka ustawione przed wielkà muszlà orkiestrowà, gdzie co dzieƒ od-
bywa∏y siŕozrywkowe koncerty, rozpe∏za∏a si´ po sklepach, ulicach
i kawiarniach, gdzie popo∏udniami odbywa∏y si´ wytworne five
-------
1 Essen! - (niem.) Jedzenie!
- 66 -
o'clock teas lub herbatki taƒcujàce przy dêwi´kach fokstrotów czy
shimmy, lub upojnego tanga. A wieczorami Êmietanka coraz bardziej
mi´dzynarodowej society t∏oczy∏a siźe szklistym spojrzeniem i czer-
wonymi plamami na policzkach w kasynie, gdzie monotonny g∏os
krupiera zachća∏: – Faites vos jeux – messieurs, mesdames! 1 – by
wkrótce potem przeciàç bieg Fortuny definitywnym: – Rien ne va
plus! 2
Te sprawy dzieci i niedorostki zna∏y tylko z opowieÊci doros∏ych,
ale wartki dop∏yw i przep∏yw obcego najazdu odczuwali wszyscy.
I nawet garkot∏uk pospolity, myjàc zakopcone garnki w mrocznej
kuchni, wywodzi∏ ku otwartemu oknu tśkne, tak podówczas w ca∏ej
niemal Europie znane szlagiery: „Ma∏y gigolo, Êliczny gigolo / taƒczy
co noc na dancingu”... lub: „Ca∏uj´ twojà d∏oƒ – madame” czy te˝ nie-
Êmiertelnego Bel ami.
Tubylców, a ju˝ tym bardziej ich dzieciarni, wszystkie te splendory,
fumy, pozory (a tych tak˝e by∏o – i to sporo!) – w∏aÊciwie nie intereso-
wa∏y. No, owszem: obroty w sklepach i sklepikach wzrasta∏y znacznie,
sprzedawcy kiczowatych, muszelkowych i innych pamiàtek, wido-
kówek, lodów, napojów ch∏odzàcych, a tak˝e soczystych, goràcych pa-
rówek mieli sińieostatnio, w obszerniejszych, podmiejskich willach
mno˝yç siźaczyna∏y wytworne – ale tak˝e rodzinne (co w niemczyê-
nie ówczesnej okreÊlano jako – horribile dictu – dobrze mieszczaƒskie
– gut bürgerlich) pensjonaty z domowà kuchnià i nienagannie uprzej-
mà obs∏ugà, w∏aÊciciele restauracji, barów i kawiarni z zadowoleniem
zacierali rće, a i hotele prosperowa∏y. Miastu wić doroczne te inwa-
zje przynosi∏y spore dochody i po˝ytki. Ale rdzenni jego mieszkaƒcy
uciekali przed intruzami.
Ucieka∏o si´ – najpierw pod opiekà doros∏ych, a w miarúp∏ywu lat
swoimi, odpowiednio dobranymi gromadami czy paczkami – w odle-
glejsze rewiry, do których dotrzeç mo˝na by∏o ∏atwo, a niezbyt drogo
podmiejskimi „bumelcugami” albo po prostu tramwajem. Do Glett-
kau, Heubude, Brösen3 czy jak im tam jeszcze by∏o. Wk∏ada∏o si´ w do-
mu pod sukienk´ kostium kàpielowy, pakowa∏o si´ do torby rćznik
(kàpielowy czepek ju˝ rzadziej – kto by tam nim sobie zawraca∏ i przy-
straja∏ g∏ow´!), solidnà porcjśztuli, czyli kanapek w pergaminowym
papierze, pude∏eczko kremu Nivea, ˝eby zbytnio sińie spaliç
w ostrym s∏oƒcu, nieco drobnych na bilety – i jazda!
Nikt zresztà nigdy nie mówi∏, ˝e wybiera si´ do kàpieli czy nad mo-
rze. Morze by∏o (i jest) zawsze pobliskie, przyjazne i groêne, karmiàce
-------
1 Faites vos jeux... – (franc.) Panowie, panie – zaczynajcie gr´!
2 Rien... – (franc.) Koniec obstawiania!
3 Obecnie: Jelitkowo, Stogi, Brzeêno – dzielnice Gdaƒska.
- 67 -
i niszczàce, niepoj´te, choç znane od dziecka, wiecznie odmienne i sta-
le niezmienne, i po có˝ sobie nim strz´piç jźyk po pró˝nicy. Jecha∏o
si´ po prostu an den Strand, czyli na pla˝´. Lody w tutce liza∏o si´ gor-
liwie przy lodziarskiej budce, a tu˝ obok mo˝na te˝ by∏o kupiç
w szklanych butelkach z porcelanowym, na spr´˝ynkśzczelnie za-
mykanym korkiem, opatrzonym ponadto wewnàtrz czerwonà, gumo-
wà uszczelkà, zjadliwie ˝ó∏te albo malinowoczerwone lemoniady,
choç najwi´kszym powodzeniem cieszy∏ si´ p∏yn zielony Waldmeister
(odnaleziony po dziesiàtkach lat w s∏owniku jako marzanka wonna),
z racji swego jakby leÊnego zapachu i rzeêwej, lekkiej goryczki, jakà
zostawia∏ na jźyku.
Z domowników cieszy∏ siĺatem w∏aÊciwie tylko Pum. Zaaferowa-
ny, czworzy∏ sií mno˝y∏ nieraz do póênego wieczora. Bo ruch by∏
w porcie – a wić i w interesie. Statki na wyjÊciu, statki na wejÊciu, stat-
ki na redzie: za∏adunki i prze∏adunki. Papiery, korespondencje, konfe-
rencje, narady. Kapitanat portu i stocznia, Izba Przemys∏owo-Handlo-
wa i banki. I – nie na ostatku – równie ˝ywi i ruchliwi konkurenci. Nie-
pokaêny poczàtkowo Trans-mar z ka˝dym rokiem bardziej krzep∏
i rozrasta∏ si´. Z biegiem lat wesz∏o w zwyczaj, ˝e ju˝ przed ósmà cze-
ka∏a ko∏o domu taksówka specjalnie op∏acanego pana Geißlera, by za-
wieêç dyrektora do kantora, jak zwyk∏ sam z siebie pod˝artowywaç.
Wraca∏ na spieszny obiad do domu punktualnie jak PKP – jak nie on
jeden wówczas mawia∏, bo zaiste wed∏ug polskich pociàgów mo˝na
by∏o zegarki regulowaç! – o pó∏ do drugiej, odpoczywa∏ jeszcze pó∏ go-
dziny (zak∏ócane zazwyczaj czśtymi telefonami albo i przybyciem
goƒca z jakàÊ szczególnie pilnà sprawà), a zaraz potem wraca∏ do pra-
|