Podeszła do okna i wyjrzała do ogrodu. Piotr Dmitrycz
kroczył po alei. Jedną rękę trzymał w kieszeni, palcami drugiej pstrykał i odchyliwszy głowę
trochę do tyłu kroczył dostojnie, kaczym chodem i z taką miną jakby był bardzo zadowolony i
z siebie, i z obiadu, i z trawienia, i z przyrody...
Na alei pojawiło się dwóch małych gimnazjalistów, dzieci ziemianki Czyżewskiej, dopiero
co przyjechały, a z nimi student–guwerner w białym mundurze i przyciasnych spodniach.
Zrównawszy się z Piotrem Dmitryczem, dzieci i student zatrzymali się i pewnie złożyli mu
życzenia imieninowe. Pięknie poruszając ramionami poklepał dzieci po policzkach i podał
niedbale rękę studentowi. Student widocznie pochwalił pogodę i porównał ją z petersburską,
73
ponieważ Piotr Dmitrycz odpowiedział głośno i takim tonem jakby rozmawiał nie z gościem,
a z komornikiem albo ze świadkiem:
– Co proszę? Macie zimno w Petersburgu? A u nas tu, mój drogi, piękne powietrze i
obfitość płodów ziemi. Co? Jak?
Włożył do kieszeni jedną rękę, pstryknął palcami drugiej i ruszył dalej. Patrzyła w ślad za
nim, aż zniknął za krzakami leszczyny, i dziwiła się. Skąd u tego trzydziestoczteroletniego
człowieka ten dostojny, generalski chód? Skąd ten ciężki, piękny krok? Skąd ta władcza
wibracja w głosie, skąd te wszystkie „co proszę”, „hm–tak” i „mój drogi”?
Przypomniała sobie, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa, żeby nie zanudzić się w
domu, jeździła do miasta na zjazdy, gdzie nieraz zamiast jej ojca chrzestnego, hrabiego
Alekseja Pietrowicza, przewodniczył Piotr Dmitrycz. W fotelu przewodniczącego, w
mundurze i z łańcuchem na piersi, radykalnie się zmieniał. Wzniosłe gesty, donośny głos, „co
proszę”, „hm–tak”, lekceważący ton... Wszystko zwyczajnie ludzkie, jego własne, do czego
przyzwyczaiła się w domu, tonęło w majestacie, i w fotelu siedział nie Piotr Dmitrycz, a jakiś
inny człowiek, którego wszyscy nazywali panem przewodniczącym. Świadomość, że jest
władzą, przeszkadzała mu siedzieć spokojnie, szukał pretekstu, żeby zadzwonić, karcąco
spojrzeć na publikę, krzyknąć... Skąd brały się krótkowzroczność i głuchota, kiedy zaczynał
nagle źle widzieć i słyszeć i, krzywiąc się wyniośle, żądał, żeby mówili głośniej i podchodzili
bliżej do stołu. Z wyżyn swego majestatu źle rozróżniał twarze i dźwięki, więc jakby podeszła
do niego wtedy sama Olga Michajłowna, to i do niej by krzyknął: „Jak pani nazwisko?”
Świadkom–chłopom mówił per ty, na publikę krzyczał tak, że jego głos słychać było nawet na
ulicy, w stosunku do adwokatów zachowywał się nieznośnie. Kiedy adwokat zaczynał mówić,
siadał do niego nieco bokiem i zmrużywszy oczy patrzył się w sufit, chcąc tym pokazać, że
adwokat tu wcale nie jest potrzebny i że on go nie akceptuje i nie chce słyszeć; kiedy
występował ubrany na szaro obrońca z urzędu, wyostrzał słuch i mierzył go ironicznym,
druzgocącym spojrzeniem: o, proszę, jacy są teraz adwokaci! „No i co pan w końcu chce
przez to powiedzieć?” – przerywał. Jeżeli adwokat–krasomówca używał jakiegoś obcego
słowa i, dla przykładu mówił zamiast „fikcyjny” – „fiksyjny”, Piotr Dmitrycz nagle się
ożywiał i pytał: „Jak? Co takiego? Fiksyjny? A co to znaczy?” – i potem pouczająco
zauważał: „Proszę nie używać słów, których pan nie rozumie”. I adwokat, kończąc mowę,
odchodził na miejsce cały czerwony i spocony, a Piotr Dmitrycz, zadowolony z siebie,
|