– Gdzie jest ten materiał, który ściągnąłem z Internetu?Milo sięgnął do szuflady, pogmerał w papierach i znalazł wydruki...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Ze wzgldu na rodzaj podmiotu, ktry jest zwizany terminem:- terminy wice organy procesowe;- terminy wice strony bd innych uczestnikw procesu...
»
obowizujcego w zakresie nie uregulowanym lub niedostatecznie uregulowanym przez prawamiejscowe, ktry zarazem stapia koncepcje prawa rzymskiego i prawa...
»
Złoty pierścień miał kształt węża pożerającego własny ogon, Wielkiego Węża, który stanowił symbol Aes Sedai, ale nosiły go także Przyjęte...
»
—- Widać, że wrzuciłem spory kamień do tego gniazda! — zaśmiał się Mowgli, który nieraz zabawiał się wrzucaniem dojrzałych owoców papawy do...
»
ktry to rd ze zdumiewajc zrcznoci zmienia stronnictwa,syn wielkiego rebelianta Jerzego i brat marszaka wielkiego ko-ronnego Stanisawa, zosta...
»
Drugi element, ktry bdzie mia wpyw na polsk polityk celn, to system preferencji handlowych, udzielanych przez Uni Europejsk krajom Afryki, Karaibw i Pacyfiku...
»
24) pyle kopalnianym niezabezpieczonym − rozumie się przez to pył kopalniany, który nie spełnia wymagań podanych w pkt 23, 25) wyrobisku niezagrożonym...
»
prawym przyciskiem myszy element, który ma zmieniæ miejsce, a nastêpnie z wy- œwietlonego menu wybierz polecenie Przenieœ w górê lub Przenieœ w dó³...
»
— Co cię goni? — Następny przekaz, który dotarł do niej za pośrednictwem zorsala, był przynajmniej logiczną konsekwencją słów, które padły...
»
rozmawiał?„Drugi” spostrzega bosmana, który również zjawił się na mostku:- Bosco, kto rozmawiał przez telefon podczas ma newrów?- Notre...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Od razu znalazłem to, czego szukałem.
– Patrz. Rochester w stanie Nowy Jork. Roger Sharveneau, technik reanimacyjny, który przyznał się do otrucia pacjentów, a później wycofał zeznanie. Kilka miesięcy później stwierdził, że był pod wpływem doktora Burke’a, którego nikt nigdy nie widział. Nikt nie poszedł tym tropem, bo Sharveneau mówił coś, a potem odwoływał, więc policja w końcu uznała, że wszystko zmyślił. Ale okazuje się, że doktor Burke pracował w Buffalo, sto kilometrów dalej, a Sharveneau zmarł od przedawkowania.
– No dobrze – westchnął Milo. – Poddaję się. Agent specjalny Fusco doczeka się spotkania ze mną. Chcesz przyjść?
– Jeśli zdążę, jestem umówiony na szesnastą.
– Co będziesz robił?
– To, czego mnie uczono w szkole.
– A tak, tym też się od czasu do czasu zajmujesz.
Milo wybrał numer podany przez Fusco na faksie.
– Wiadomość nagrana na taśmie... I to specjalnie dla mnie. Jeśli interesuje mnie to, co wiem, mam się z nim spotkać w Mort Deli przy Wilshire i Wellesley w Santa Monica. Będzie w sztywniackim krawacie.
– O której?
– Nie podał godziny. Wiedział, że zadzwonię po odebraniu faksu, jest pewien, że przyjdę. Uwielbiam, jak się mną dyryguje – dodał Milo, zakładając marynarkę.
– W jakiej tonacji? W D-dur, jak detektyw albo jak dupek. Ale czemu właściwie miałbym nie pojechać. To niedaleko od Venice, a chcę się rozejrzeć w tamtejszych ruderach. Jedziesz?
– Wezmę swój samochód.
– Pewnie. Tak to się zaczyna. Jeszcze trochę i zażyczysz sobie własnego talerzyka i łyżeczki.
19
Z zewnątrz restauracja Mort Deli nie prezentowała się zbyt ciekawie: duże zamglone okno w ścianie pokrytej brązowymi deskami, a wyżej namalowany czerwonymi literami szyld obwieszczający, że można tu zjeść lunch za piąć dolarów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Wnętrze w żółciach i szkarłatach, wąskie czarne przegródki wykończone czarnym skajem, tapeta, której wzór zdradzał inspirację upierzeniem papugi, i niemiła mieszanka woni pieczonych ryb, ogórków w occie i przejrzałych kartofli.
Rozpoznanie Leimerta Fusco nie sprawiłoby nikomu trudności, nawet gdyby nie miał na sobie krawata. Jedyną klientką poza nim była staruszka podnosząca łyżkę zupy do drżących chorobliwie ust. Agent FBI siedział trzy przegródki za nią. Krawat był z szarego tweedu, identycznego jak sportowa marynarka.
– Witam – rzekł znanym mi już szorstkim głosem, wskazując kanapkę na talerzu. – Żeberka są nie najgorsze jak na Los Angeles.
– A gdzie są lepsze? – spytał Milo.
Fusco odsłonił w uśmiechu dziąsła. Miał ogromne, końskie, białe jak hotelowe prześcieradło zęby i krótkie, krzaczaste siwe włosy, zarastające nisko czoło, długą, pomarszczoną twarz, agresywną szczękę i duży bulwiasty nos. Był tuż przed sześćdziesiątką i miał najsmutniejsze brązowe oczy, jakie kiedykolwiek widziałem, niemal całkowicie ukryte pod nawisłymi brwiami. Patrząc na szerokie ramiona i duże dłonie, można było odnieść wrażenie, że wielkie ciało źle się czuje w pozycji siedzącej.
– Czyli mam powiedzieć, skąd pochodzę? Ostatnio mieszkam w Quantico. A wcześniej w rozmaitych miejscach. Żeberka polubiłem w Nowym Jorku, bo gdzieżby indziej? Pięć lat spędziłem w głównym biurze na Manhattanie. Czy to wystarczające kwalifikacje, żeby panowie usiedli ze mną przy jednym stoliku?
Milo wśliznął się na ławę, a ja za nim. Fusco patrzył na mnie.
– Doktor Delaware? Świetnie. Mój doktorat nie jest z medycyny, tylko z teorii osobowości. – Poprawił tweedowy krawat. – Dziękuję, że pan przyszedł. Nie będę obrażał waszej inteligencji, pytając, jak sobie radzicie ze sprawą Mate’a. Przyszliście tutaj, panowie, bo chociaż uważacie, że to strata czasu, w waszej sytuacji nie byłoby mądrze odrzucać jakiekolwiek informacje. Zamówicie coś, czy nasze spotkanie ma do końca przebiegać w atmosferze podejrzliwej obserwacji?
– A więc jaki jest pański ogólny pogląd na życie? – spytał Milo. Fusco wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ja nic nie będę jadł – oznajmił Milo. – Co z tym Burkiem? Zjawiła się kelnerka. Fusco odprawił ją gestem. Wypił łyk coli i odstawił wysoką szklankę.
– Michael Ferris Burke – zaczął, jakby recytował tytuł wiersza. – Przypomina wirus HIV: wiem, czym jest, co robi, ale nie mogę go złapać.
Powiedział to, patrząc łagodnie na Milo. Nie miałem pewności, czy aluzja do AIDS jest tylko przypadkową metaforą.
Wyraz twarzy Milo świadczył o tym, że dla niego sprawa jest jasna.
– Wszyscy mamy kłopoty. Chce mi pan przekazać jakieś informacje czy tylko pograć na nerwach?
Fusco z uśmiechem wziął z ławki ceglastoczerwoną teczkę, wielką jak akordeon, grubą na pięć centymetrów i związaną sznurkiem.
– Kopia akt Burke’a do waszej dyspozycji. A ściśle rzecz biorąc, Rushtona. Na studiach medycznych figurował jako Michael Ferris Burke, ale od urodzenia nazywał się Grant Huie Rushton. Posługiwał się jeszcze kilkoma pseudonimami. Lubi stwarzać się ciągle od nowa.
– Więc teraz może sobie znaleźć pracę w Hollywood – zauważył Milo.
Fusco pchnął teczkę w naszą stronę. Po krótkim wahaniu Milo wziął ją i położył na ławie między nami.
– Mogę o nim pokrótce opowiedzieć, jeśli chcecie.
– No, proszę.
Lewa powieka Fusco zadrżała, po czym znieruchomiała.
– Grant Huie Rushton urodził się czterdzieści lat temu w Queens w Nowym Jorku. A dokładnie we Flushing. Poród nastąpił w terminie, bez żadnych komplikacji. Jego rodzicami byli Philip Walter Rushton, dwudziestodziewięcioletni rzemieślnik, i Lorraine Margaret Huie, dwudziestosiedmioletnia gospodyni domowa. Nie mieli więcej dzieci. Kiedy chłopiec miał dwa lata, oboje zginęli w wypadku samochodowym na autostradzie w Pensylwanii. Małego Granta zawieziono do Syracuse, gdzie jego wychowaniem zajęła się babka ze strony matki, Irma Huie, wdowa, od dawna uzależniona od alkoholu.
Fusco potarł dłonie.

Powered by MyScript