Lalji wypchał sobie policzek garścią pestek słonecznika marki AntySzkodnik i zaczął łuskać je zębami. Łuski wypluwał jedna po drugiej do rzeki. – Niewiele. Za dużo energii, żeby to rozebrać, a potem przetopić. – Pokręcił głową, splunął kolejną łuską. – Co za marnotrawstwo, robić coś takiego ze stali. Już lepiej z drewna Fast-Gen czy z WeatherAll. – Nie na taką rozpiętość. Teraz nie dałoby się tego zbudować. No, może w Des Moines. Słyszałem, że tam palą węglem. – Taaa, i mają światła elektryczne, co palą się całą noc, i komputery wielkości domu. – Lalji machnął lekceważąco ręką i odwrócił się, by skończyć cumowanie łodzi. – Po co komu teraz taki most? Na nic. Równie dobrze sprawdza się prom z jednym mułkiem. – Wskoczył na brzeg i zaczął gramolić się na górę zrujnowanymi schodkami. Creo poszedł za nim. Na szczycie stromej skarpy czekało zrujnowane przedmieście. Zbudowano je jako sypialnię dla miasta po drugiej stronie rzeki, w czasach, gdy benzyna była tania, a dojazdy do pracy powszechne, teraz zaś leżało w zaawansowanym stanie rozkładu. Śmieciowe miasto ze śmieciowych materiałów, nietrwałych jak woda, porzucone bez żalu, gdy koszty dojazdów do pracy za bardzo wzrosły. – Co to, kurna, za miejsce? – mruknął Creo. Lalji uśmiechnął się cynicznie. Wskazał głową zielone pola po drugiej stronie rzeki, gdzie po horyzont falowała SoyPro i MegaPlon. – Sama kolebka cywilizacji, nie? AgriGen, Midwest Growers Group, PurCal, wszyscy mają tu pola. – Tak? I to cię kręci? Lalji odwrócił się i spojrzał na pełznący po rzece pociąg barek. Były olbrzymie, ale wydawały się małe, bo niewiele wystawały z wody. – Gdybyśmy mogli zamienić wszystkie ich kalorie na anonimowe dżule, bylibyśmy bogaci. – Możesz sobie pomarzyć. – Creo zrobił głęboki wdech i się przeciągnął. Strzeliło mu w krzyżu, skrzywił się na ten dźwięk. – Jak tyle czasu siedzę na twojej łodzi, tracę formę. Trzeba mi było zostać w Nowym Orleanie. Lalji uniósł brwi. – Nie cieszy cię taka wycieczka krajoznawcza? – Wskazał na drugi brzeg. – Gdzieś tutaj, może dokładnie na tych akrach, AgriGen stworzył SoyPro. I wszyscy uznali, że tacy fantastyczni z nich goście. – Zmarszczył brwi. – A potem przyszedł ryjkowiec i nagle okazało się, że nie ma nic innego do jedzenia. – Nie wierzę w te spiskowe teorie. – Creo się skrzywił. – Nawet cię jeszcze nie było na świecie, kiedy to się stało. – Lalji skręcił, prowadząc Creo w głąb zrujnowanego przedmieścia. – Ale ja pamiętam. Nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. – Monokultury. Wrażliwe jak mało co. – Basmati to nie była monokultura! – Lalji machnął ręką ku zielonym polom. – SoyPro to monokultura. PurCal to monokultura. Genhakerzy tworzą monokultury. – Gadaj sobie na zdrowie, Lalji. Lalji zerknął na Creo, próbując zdecydować, czy młody człowiek dalej się z nim sprzecza, Creo jednak przyglądał się uważnie ruinom ulic, pozwolił więc sprzeczce wygasnąć. Zaczął odliczać przecznice, idąc zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami. Aleje były absurdalnie szerokie i identyczne – można by nimi przepędzić stado megodontów. Dwadzieścia riksz rowerowych zmieściłoby się obok siebie, a przecież to było tylko przedmieście-sypialnia. Laljiemu nie mieściło się w głowie, na jakiej stopie się kiedyś żyło. Banda dzieciaków przyglądała im się, stojąc w wejściu do zawalonego domu. Wyszabrowano z niego połowę belek, a druga połowa, połamana, sterczała z fundamentu jak żebra trupa, obdarta z mięsa ścian. Creo pokazał im swój sprężynowiec. Uciekły. Warknął jeszcze za nimi. – To po co my tu idziemy? Wytropiłeś jakiś kolejny antyk? Lalji wzruszył ramionami. – No powiedz. Za parę minut i tak będę to taskać. Po cholerę ta tajemnica? Zerknął na niego. – Nie trzeba będzie niczego taskać. Chodzi o człowieka. Szukamy człowieka. Creo mruknął niedowierzająco. Laljiemu nie chciało się odpowiadać.
|