— W przedszkolu, ha — zawołał Andrzej. — On płakał całe rano. Ja jestem dyżurny od zabawek. Jak kto nie posprząta, to ja sprzątam. Razem z Adasiem. — No, dobrze, ale dlaczego Janek płakał? — Płakał, bo płakał. My mamy rybki w takim słoju. Jedna zdechła. Leżała brzuchem do góry i wcale nie pływała. Basia wrzuciła grzebień do rybek. Dwóch zębów brakowało. To ta rybka je zjadła i zdechła. — A coście jedli na obiad? — spytała matka Janka. — Nic. Ta rybka zjadła zęby z grzebienia. Była zupa. Pływała w niej pietruszka. — Czy jedliście jajko? — zawołała matka w rozpaczy. — Chcę wam dać jajka na kolację i nie wiem, czyście już jedli, czy nie. I dlaczego Janek płakał całe rano? — Jajka nie pamiętam, ale zerwałem pomidora z grządki i zjadłem. Adaś mnie uderzył w plecy i chciał mi go zabrać. Ja nie rozmawiam przy jedzeniu i jestem najgrzeczniejszy. Janek zza wielkiej góry klocków odezwał się ponurym głosem: — Tam się tylko je i je, i je. — A po chwili dodał: — I śpi, i myj, i myj ręce. — Chodźcie umyć ręce — powiedziała matka — i siadajcie do kolacji. Przy jajecznicy Janek odezwał się z napchanymi ustami. — Na podwieczorek były takie, tylko na chlebie i pokrajane jak w klopsie. Może jutro zostanę w domu? Gdy leżeli już w łóżkach, rodzice Janka uciekli się do starego, wypróbowanego sposobu podsłuchiwania pod drzwiami. — W mojej klasie — mówił Andrzej — jest taki czerwony samochód i klocki. — A w mojej jest za to lokomotywa i taczka, i wóz strażacki, i kredki. Rodzice odeszli od drzwi pokoju. Wiedzieli, że bitwa o chodzenie Janka do przedszkola jest wygrana. — Przypominam sobie teraz — powiedział później ojciec Janka — że kiedy wracałem z jakichś urodzin czy ze szkolnej zabawy i matka pytała mnie, jak tam było, a szczególnie, co—dawali jeść, to byłem wściekły i nie chciałem nic mówić. Jest takie przysłowie francuskie, które mówi, że pierwszą połowę życia marnują człowiekowi rodzice, a drugą — dzieci. Katar Jeszcze wysiadał z ciężarówki, a już kichał niemiłosiernie, no i oczywiście widać było z daleka, że chustkę do nosa gdzieś zagubił. Wychowawczyni zawiadomiła matkę Janka tonem całkowicie autorytatywnym, że nie należy go nazajutrz przysyłać do przedszkola. Janek, zachrypnięty i zasmarkany, tryumfował. Wraz z Andrzejem popędzili do domu. — Piotrowski kicha jeszcze lepiej — oświadczył pogardliwie Andrzej. — Katar nie jest chorobą — stwierdził ojciec Janka. „Katar trwa od trzech do czternastu dni i jest zaraźliwy — przeczytała matka Janka w podręczniku dla młodych matek. — Ponadto od objawów kataralnych zaczynają się niektóre choroby zakaźne. Dzieci należy więc izolować. Jednakże nie należy unikać świeżego powietrza.” W domu matka Janka pokroiła ligninę na kwadraciki i siadła na chwilę w fotelu, by zanalizować sytuację. Trzeba wziąć zaświadczenie od lekarza i zostać jutro w domu. Trzeba ugotować obiad dla siebie i Janka, a zapasów nie ma. Przedszkole miało rozwiązać wszystkie sprawy domowe, a więc i gotowanie obiadów dla dzieci, miało zwolnić matkę, tak by ta mogła iść do pracy. Katarów nikt nie przewidział… Matkę Janka uderzyła myśl straszna: „Andrzej na pewno się zarazi.” A poza tym istnieje przecież mnóstwo innych chorób dziecięcych, których chłopcy jeszcze nie przeszli. Wietrzna ospa, świnka, koklusz i kto tam wie, co jeszcze. Z pokoju chłopców zaczęły dochodzić dzikie wrzaski. Matka Janka z trudem wstała z fotela. Chłopcy wyrywali sobie nawzajem wielkie kłęby ligniny. Okazało się, że wszystkie pluszowe zwierzęta mają ciężki katar i trzeba im wycierać nosy. — Nie pójdziesz jutro do przedszkola — powiedziała matka Janka. — Aha, a ja pójdę — zaczął się drażnić Andrzej. — Będzie kino. To, co wiesz, z Zoo. Jak lew żre kozę. I hipopotam, co się tarza w błocie.
|