* * *
Kosutic wypełzła z krzaków i rozejrzała się. Kanonada ucichła, a czujniki nie wykryły żadnych szumowiniaków w okolicy.
Wyglądało na to, że kompania wykończyła wszystkich.
Sierżant podeszła do Pahnera i już otworzyła usta, kiedy spostrzegła, że kapitan cały dygocze. Widywała go zakłopotanego, rozzłoszczonego, ale zawsze zastanawiała się, jak wygląda doprowadzony do furii. Teraz już wiedziała.
– Co się stało? – spytała.
– Ten arogancki, nieznośny, przeklęty mały gnój strzelał z granatnika! – wycedził Pahner przez zaciśnięte zęby.
– Och – zamyśliła się Kosutic. – Zachował się jak idiota czy jak geniusz?
– Jak idiota – odparł kapitan, uspokajając się na tyle, by trzeźwo ocenić sytuację. – I tak ponieśliśmy już większość strat, które mieliśmy ponieść. Gdybyśmy się przebili, Mardukanie uciekliby albo zostali na miejscu. Tak czy tak, wykończylibyśmy ich z karabinów. Teraz mamy pół tuzina złamanych rąk i popękanych żeber, nie licząc ran od odłamków.
– I co teraz? – spytała Kosutic.
Miała własne zdanie na temat tego co zrobił książę i podejrzewała, że kapitan w końcu złagodnieje.
– Wracamy na szlak – zgrzytnął zębami Pahner. – Cofamy się na suchy teren, rozbijamy obóz, wysyłamy ludzi po juczne zwierzęta i okopujemy się. Myślę, że to była grupa, która miała uderzyć na Q’Nkok, ale to nie znaczy, że jest już po wszystkim.
– Nie znaczy – zgodziła się Kosutic, patrząc na skoszoną granatami roślinność i porozrzucane ciała Kranolta. – Na pewno nie znaczy.
111
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Cord przyjrzał się ostrzu uważnie w świetle płomieni.
Broń była mardukańskim dwuręcznym mieczem. Długa na trzy metry, dla człowieka była absurdalnie wielka, miała jednak wspaniałe proporcje, a czarno–srebrny wzór i misterne zdobienia lśniły czerwienią w blasku płomieni.
– Piękna robota – szepnął Cord. – Z całą pewnością voitańska.
Spora część ozdób ginęła pod grubą warstwą rdzy, w kilku miejscach nieumiejętnie zeskrobanej. Skrobanie uszkodziło to, co miało odsłonić.
– Przeklęci Kranolta – dodał szaman.
– Tak, ale dla nas to bezużyteczne – powiedział porucznik Jasco, potrząsając głową. Miał rękę na temblaku, z walki wyszedł
ze złamanym obojczykiem. Jego nanity pracowały pełną parą i za dzień lub dwa miał być zupełnie sprawny, nie zmieniało to jednak faktu, że było mu niewygodnie.
Inni nie mieli tyle szczęścia.
Z ciemności wyłonił się kapitan Pahner. Wbił w ziemię przed szamanem krótki miecz lub długi sztylet i skinął głową porucznikowi.
– To prawda – zgodził się. – Ale ten nada się idealnie, a większość z nich miała przynajmniej po jednym. – Przerwał
i spojrzał w zamyśleniu na Corda, po czym odchrząknął. – Niektórzy mieli też coś jeszcze. Rogi wyglądające... znajomo.
Szaman klasnął górnymi dłońmi i zadrżał z obrzydzenia.
– Kranolta obcinają rogi zabitym wrogom na pamiątkę. Najbardziej cenią rogi największych wojowników, ale tak naprawdę zbierają wszystkie. Te z gorszych przeciwników przerabiają na instrumenty muzyczne – dodał, oglądając sztylet, po czym rzucił
go z pogardą na ziemię. – Ładna robota, ale to tylko sztylet.
– Może dla was, Mardukan – odparł Pahner, siadając przy ognisku. – Dla nas to krótki miecz. W zestawieniu z włócznią i dużą tarczą można nim zrobić parę rzeczy, których jeszcze nie widzieliście.
– Planuje pan zastosować model rzymski? – spytał Jasco. Potrzeba używania miejscowego sprzętu była od dawna oczywista.
Przez zasadzkę, którą właśnie przeżyli, zużyli prawie dziesięć procent zapasów amunicji do plazm. W tym tempie wystrzelaliby wszystko, zanim by doszli do następnego miasta. Musieli zacząć trenować z użyciem miejscowego uzbrojenia tak szybko, jak to możliwe, Q’Nkok, niestety, nie dysponowało wystarczającym zapasem broni odpowiedniej wielkości.
Jasco próbował przeforsować używanie dłuższych mieczy i mniejszych tarcz, modelu szkockiego. Uważał, że dłuższe ostrza w większym stopniu zrekompensują zasięg ciosu Mardukan. Oczywiście w starciu z bronią, jaką oglądał szaman, długość miecza, jakim posługiwałby się człowiek, nie miała żadnego znaczenia.
– Uważam, że modelu rzymskiego łatwiej będzie się nauczyć – wtrącił porucznik Gulyas. Dowódca drugiego plutonu usiadł
przy ogniu, zabił owada na karku i potrząsnął głową. – Chociaż to nam wiele nie pomoże, jeśli ma być tak jak dzisiaj.
Kompania poniosła ciężkie straty, zwłaszcza pierwszy i drugi pluton. Większość zabitych zginęła od mardukańskich mieczy i włóczni, liczne zranienia jednak były efektem bombardowania, jakie urządził im książę. Reakcje na jego wyczyn były różne.
Sprowadzały się do poparcia tych, których uratował, i sprzeciwu poranionych. Od głosu wstrzymali się jedynie tacy, jak Julian, których książę uratował, jednocześnie raniąc. Plutonowy powiedział, że zdecyduje się, kiedy zagoją mu się żebra.
– Przeżyliśmy – stwierdził ze stoickim spokojem Pahner.
Kompania straciła w zasadzce porucznik Sawato, jednego z sierżantów plutonów i dwóch dowódców drużyn. Nie oznaczało to jednak, że zadanie zakończyło się niepowodzeniem albo że było niemożliwe do wykonania.
– Musimy być sprytniejsi. Od tej pory na szpicy będzie szła cała drużyna w szyku trójzęba. W ten sposób powinniśmy wykryć wszystkie zasadzki, zanim w nie wejdziemy.
– To niezgodne z doktryną, sir – zauważył Jasco, dotykając temblaka. – Nie wykryjemy dalekich zasadzek. Pana sposób oznacza stratę całej drużyny zamiast jednego marine.
Kapitan potrząsnął ze złością głową.
– Wciąż zapominamy, że Mardukanie są ograniczeni zasięgiem. Przynajmniej ci Mardukanie – to się może zmienić, kiedy wreszcie natkniemy się na jakichś, którzy znają proch. Na razie jednak, jeśli szpica będzie szła w odległości rzutu oszczepem przed kolumną, Kranolta nic nam nie zrobią. Nie dosięgną. Dlatego zmieniamy doktrynę.
– I pakujemy te pieprzone plazmy – skrzywił się Gulyas. Bosum zginęła w widowiskowy sposób; większość operatorów już rozładowała na wszelki wypadek swoje karabiny. Nikt nie wiedział, co się stało, i nikt nie chciał być tym, który się o tym przekona.
– Jasne – warknął Jasco. – Co ty powiesz.
|