— To jedyny sposób. Zostawiamy za sobą przeszłość i ruszamy ku przyszłości. — Jego twarz rozpaliła się nagłym entuzjazmem. — Wyrywamy się z całego paskudztwa. Uciekamy od sprzedajnych rządów i podżegaczy wojennych. Dostaniemy się do nowego świata, świata wiedzy, wolnego od szumowin i różnych naleciałości. Hilary nabrała powietrza. — To samo mówił mój mąż — powiedziała. — Pani mąż? — Rzucił jej szybkie spojrzenie. — Czyżby Tom Betterton? Hilary skinęła głową. — Och, to wspaniale. Nigdy nie spotkałem pani męża w Stanach, chociaż kilka raz minąłem się z nim o włos. Rozszczepienie ZE to jedno z najgenialniejszych odkryć naszego wieku. Chylę głowę przed Tomaszem Bettertonem. Pracował ze starym Mannheimem, prawda? — Tak — potwierdziła Hilary. — Słyszałem, że poślubił jego córkę. Ale pani chyba nie jest… — Jestem jego drugą żoną — powiedziała Hilary, rumieniąc się lekko. — On… Elza zmarła w Ameryce. — Przypominam sobie. Wtedy wyjechał do Anglii, by pracować w Harwell. A potem wykołował ich i zniknął. — Roześmiał się. — Pojechał na konferencję do Paryża i cześć! Dobry Boże, ależ to są fachowcy! — dodał z uznaniem. Hilary zgodziła się z nim. Perfekcja tej organizacji sprawiała, że robiło jej się zimno ze strachu. Wszystkie plany, kody, znaki, które tak szczegółowo opracowali z Jessopem, stały się bezużyteczne. Nikt nie trafi na jej ślad. Wszystko zostało tak urządzone, że każdy pasażer fatalnego samolotu był jednocześnie towarzyszem podróży w nieznane, tam gdzie wcześniej udał się Tomasz Betterton. Żadnego śladu, zupełnie nic, poza wypalonym wrakiem samolotu z prawdziwymi szczątkami „ofiar”. Czy oni… czy to możliwe, by Jessop i jego ludzie odkryli, że jej tam nie było? Wątpliwe. Wypadek był taki przekonywający, tak sprytnie pomyślany! Peters odezwał się ponownie. Jego głos był pełen chłopięcego entuzjazmu. Nie miał skrupułów i nie oglądał się za siebie. Dążył naprzód. — Ciekawe, dokąd też jedziemy? Hilary również się nad tym zastanawiała, ponieważ wiele od tego zależało. Prędzej czy później dotrą do jakichś ludzkich siedzib. Jeśli zostanie wdrożone śledztwo, może ktoś przyzna, że widział ciężarówkę z sześcioma osobami podobnymi do tych, które opuściły tego ranka lotnisko. Odwróciła się do pani Baker i zapytała, próbując naśladować dziecinną radość Petersa: — Dokąd jedziemy? Co się teraz wydarzy? — Zobaczysz — odparła. W jej jak zwykle uprzejmym głosie zadźwięczała jakby złowieszcza nuta. Nie zatrzymywali się. Niebo za nimi nadal rozświetlała łuna po pożarze, tym wyraźniejsza, że słońce skryło się już za horyzontem. Zapadła noc, a oni jechali i jechali. Podróż stawała się męcząca, gdyż, oczywiście, omijali główne arterie. Chwilami wydawało się, że jadą polnymi drogami albo w ogóle na przełaj przez pustkowie. Hilary długo czuwała. Rozmaite myśli i lęki kłębiły się jej w głowie, odpędzając sen. Jednak w końcu, zmęczona wstrząsami podskakującego na wybojach pojazdu, usnęła przerywanym, nie dającym odpoczynku snem. Po każdym nagłym przebudzeniu przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest, po czym znowu atakował ją galop pełnych obaw myśli, dopóki głowa po raz kolejny jej nie opadła. 2 Obudziło ją gwałtowne hamowanie. Peters łagodnie potrząsnął jej ramieniem. — Proszę się obudzić — powiedział. — Chyba przyjechaliśmy gdzieś. Wyszli z ciężarówki obolali i zmęczeni. Trwała jeszcze ciemna noc, ale dostrzegli, że stoją przed domem otoczonym palmami. W dali migotały nikłe światełka, może jakiegoś miasteczka. Prowadzeni światłem latarek dotarli do budynku. Przy wejściu stały dwie chichoczące Berberyjki, które wytrzeszczały ciekawie oczy na Hilary i panią Calvin Baker. Zakonnica nie interesowała ich. Trzy kobiety zaprowadzono do małego pokoju na piętrze. Na podłodze leżały trzy materace i kilka koców, ale nie było żadnych mebli. — Boże, całkiem zesztywniałam — powiedziała pani Baker. — Dostałam chyba jakiegoś skurczu. Ta jazda była okropna. — Brak komfortu nie ma znaczenia — zauważyła zakonnica. Mówiła gardłowym głosem, z szorstką pewnością siebie. Jej angielski był poprawny i płynny, ale miała koszmarny akcent.
|