Dołączył do grupy. Był bardziej czerwony na twarzy niż zwykle.
— Złe wieści? — spytał Bobby Bo.
— Piekielnie złe. Dzwonił jeden ze strażników z rzeźni. Jest tam Marsha Baldwin i przeglą-
da właśnie dokumentację departamentu rolnictwa. Weszła, okazując legitymację departamentu.
Powiedziała, że chce się upewnić, czy są przestrzegane przepisy federalne.
— Nie ma prawa tam w ogóle być — stwierdził oburzony Sterling. — A tym bardziej zaglą-
dać do dokumentów.
157
— Racja — przyznał Everett. — Sądzę, że nie ma się nad czym naradzać. Pozostaje nam jedno wyjście.
— Gotów byłbym się zgodzić — oznajmił Bobby Bo. Powiódł wzrokiem po pozostałych. —
Co myślą inni?
Rozległ się gremialny pomruk zgody.
— Świetnie. Zatem decyzja zapadła — obwieścił Bobby Bo.
Wszyscy ruszyli w stronę drzwi, które Bobby Bo otworzył na oścież. Do biblioteki wtargnę-
ły śmiechy, muzyka i woń czosnku.
Wszyscy z wyjątkiem Bobby’ego Bo wyszli z pokoju, aby odszukać swoje małżonki. Bobby Bo podszedł do telefonu i wybrał numer wewnętrzny. Zaledwie odłożył słuchawkę na wideł-
ki, w drzwiach pokoju stanął Shanahan O’Brian.
Shanahan był ubrany w ciemny garnitur i krawat w stonowanych kolorach. Uwielbiał nosić ten rodzaj słuchawek, jakich używają agenci służb specjalnych. Był wysokim, smagłym Irland-czykiem, uciekinierem z targanej zamieszkami Irlandii Północnej. Bobby Bo z miejsca go wynajął i przez ostatnie pięć lat Shanahan kierował grupą ochrony Bobby’ego. Obaj znakomicie się rozumieli.
— Wzywałeś mnie?
— Wejdź i zamknij drzwi.
Shanahan zrobił, jak mu kazano.
— Komitet Prewencyjny wydał swoje pierwsze postanowienie — oznajmił Bobby Bo.
— Wspaniale — odrzekł Shanahan z miękkim, celtyckim akcentem.
— Usiądź — rzekł Bobby Bo. — Powiem ci, co zdecydowano.
Pięć minut później obydwaj mężczyźni wyszli z biblioteki. W foyer rozdzielili się. Bobby Bo stanął w progu salonu spojrzał ponad tłumem biesiadników.
— Czemu tutaj tak cicho?! — wykrzyknął Bobby Bo. — Co jest, pogrzeb? Dalej, bawmy się!
* * *
Shanahan zszedł do podziemnego garażu. Wsiadł do swojego czarnego cherokee i odjechał
w ciemną noc. Skręcił w obwodnicę i rozpędził samochód do maksymalnej prędkości, na jaką pozwalały przepisy. Zjechał z autostrady i pomknął na zachód. Dwadzieścia minut później wto-czył się na wyboisty, żwirowany parking przed popularnym miejscem nocnych rozrywek, zwa-nym El Toro. Na szczycie budynku widniał czerwony neon przedstawiający naturalnej wielko-
ści byka. Shanahan zatrzymał się na poboczu, z dala od rozklekotanych furgonetek wypełniają-
cych parking. Nie chciał, by ktoś, otwierając drzwi, zadrapał lakier jego nowego samochodu.
Zanim jeszcze zbliżył się do wejścia, usłyszał dudniące, basowe tony hiszpańskiej muzyki; w środku panował ogłuszający huk. Popularna knajpa roiła się od ludzi i przesycona była papie-rosowym dymem. Klientami byli w większości mężczyźni, choć nie brakowało też paru jaskra-158
wo ubranych kobiet o kruczoczarnych włosach. Po jednej stronie znajdował się długi bar, po drugiej ciąg oddzielnych stolików. Środek zajmowały stoły i krzesła oraz kawałek podłogi do tańca. Pod ścianą znajdowała się rzęsiście oświetlona, staromodna szafa grająca. Na tyłach, za przejściem w kształcie łuku, widać było rzędy stołów bilardowych.
Shanahan przyjrzał się osobom siedzącym przy barze. Nie zobaczył tego, którego szukał.
Bez powodzenia przeszedł się wzdłuż szeregu stolików. Zrezygnowany dotarł do obleganego przez ludzi baru. Najpierw musiał się między nimi przecisnąć, potem miał problem ze zwróce-niem na siebie uwagi barmana.
Machając dziesięciodolarowym banknotem, Shanahan poradził sobie tam, gdzie nie pomagały okrzyki. Wręczył banknot barmanowi.
— Szukam Carlosa Mateo! — wrzasnął.
Pieniądze zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Barman nie odezwał się. Po prostu wskazał ręką na tył pomieszczenia i wykonał ruch, jakby uderzał kijem w bilę.
Shanahan przepchnął się między tańczącymi parami. Tylne pomieszczenie nie było tak za-tłoczone. Człowieka, którego szukał, znalazł przy drugim stole.
Shanahan poświęcił wiele czasu i wysiłku, aby wybrać najlepszego rekruta do Komitetu Prewencyjnego. Idąc po niezliczonych tropach, po przeprowadzeniu mnóstwa rozmów, w koń-
cu zdecydował się na Carlosa. Carlos uciekł z więzienia w Meksyku i odtąd ciągle zmieniał
miejsce pobytu. Przed sześcioma miesiącami zdołał — za pierwszym razem — przekroczyć granicę Stanów Zjednoczonych. Kiedy trafił do Higgins i Hancock, rozpaczliwie potrzebował
pracy.
Carlos zrobił na Shanahanie spore wrażenie swoją nonszalancką postawą wobec śmierci.
Nie był zbyt rozmowny, ale Shanahan dowiedział się, że uwięziono go w Meksyku za to, że zakłuł nożem znajomego. Jego praca w Higgins i Hancock polegała na szlachtowaniu ponad dwóch tysięcy zwierząt dziennie. Emocjonalnie Carlos traktował zabijanie na równi z czysz-czeniem swojej ciężarówki.
Shanahan wstąpił w krąg światła rzucany na drugi stół bilardowy. Carlos właśnie przymie-rzał się do wbicia bili i nie odpowiedział na jego przywitanie. Shanahan musiał zaczekać.
|