Ufałem im. Tak samo jak ja chcieli rozbić w puch hitlerowców. To zadecydowało, że przystałem do nich. Czasem przeprawialiśmy się przez Bug i nie kończącymi się lasami maszerowaliśmy na wschód. Wczoraj była tu Polska, dziś - Rosja, wczoraj czyhali na nas Niemcy, dziś - ukraińscy banderowcy, łupieżcy na żołdzie oprawców; zmieniała się okolica, ludzie, ale las pozostał ten sam. Szedłem, wpadałem często w bagniste kałuże, przechodziłem przez wsie nocą, sypiałem we dnie, zanosiłem pocztę generałowi Aleksemu Fiodorowiczowi, dowódcy białoruskich partyzantów. Radziecki obóz był bardzo duży, umundurowani oficerowie gawędzili ze słuchającymi ich uważnie młodymi partyzantami. Pierwszy raz zobaczyłem samolot lądujący na lotnisku polowym. Radzieccy partyzanci byli bogaci, a my wydawaliśmy się biedakami, daremnie wypatrującymi zrzutów. Orientacyjne ognie dogasały na polanie, świtało. Wciąż jeszcze wpatrywałem się w puste niebo. Nareszcie pewnej nocy usłyszeliśmy szum samotnego samolotu. Chlusnęliśmy benzynę na dziewięć sygnalizacyjnych ognisk, które tworzyły literę M. Buchnęły wysokimi, błękitnymi płomieniami, samolot przeleciał tuż nad drzewami i zrzucił na polanę spadochroniarzy: przyleciało dwóch wysłanników z Moskwy, Czech i Niemka, którzy mieli udać się do Warszawy, ale - co najważniejsze - przywieźli nam broń, pepesze z okrągłymi magazynkami, jakie widziałem u partyzantów generała Fiodorowa. Rano Moczr kazał nam ustawić się w szeregu na polanie. Obok stały otwarte skrzynie z karabinami. Moczar zatrzymywał się przed każdym z nas, wyjmował pepeszę i wręczał ją żołnierzowi. Stanąwszy przede mną mrugnął porozumiewawczo. - Masz, Mietek, zrobisz z niej właściwy użytek. Chwyciłem karabin; ściskając w dłoniach zimną stal czułem, że trzymam solidne narzędzie zemsty. Zaczęliśmy teraz wychodzić z naszych lasów. Wysłano mnie na rekonesans. Mówiłem po polsku i po niemiecku, miałem przy sobie fałszywe papiery. Chodziłem po wsiach, rozmawiałem z mieszkańcami, starałem się ustalić miejsce stanowisk nieprzyjaciela, na ulicach ocierałem się o żołnierzy niemieckich, których parę godzin później miałem wziąć na cel. Jeden z nich, uśmiechnięty, uprzejmy olbrzym, zatrzymał mnie kiedyś w jakimś miasteczku. - Jajka, jajka - powtarzał, schwyciwszy mnie za rękę, i ze śmiechem naśladował gdakanie kury. Patrzyłem na niego, potrząsając głową; ten oprawca wyglądał jak człowiek. Wróciłem do lasu. Wojna to barbarzyństwo. Ten żołnierz będzie zabijał i zostanie zabity. Takie jest wojenne prawo. Moczar uważnie wysłuchiwał moich informacji. - Masz wspaniałą pamięć, Mietek - mówił. Niekiedy wyruszaliśmy w kilkoro. Nauczyłem się włazić na drzewa; obserwowaliśmy drogę z Włodawy do Sosnowca. Ciężarówki niemieckie wznosiły tumany kurzu; przepuszczaliśmy konwoje. Gdy dostrzegałem z daleka jadący samotnie samochód, wydawałem umówiony okrzyk i spiesznie zeskakiwałem na ziemię, przeciągaliśmy pień drzewa w poprzek szosy; samochód nadjeżdżał, prażyłem z pepeszy, padali zabici. Czasem rzucałem się w pościg za jakimś uciekinierem. Nie wolno było zostawić żadnego śladu, który naprowadziłby Niemców na trop naszych oddziałów. Gałęziami czyściłem drogę z krwi, zdobyczną ciężarówkę wiwatując wpychaliśmy w las, odarte z odzieży zwłoki topiliśmy w grzęzawiskach. Po niespełna godzinie droga wyglądała znów normalnie, wijąc się spokojnie wśród drzew, jakby ziemia i las otworzyły się skwapliwie, by przyjąć trupy, i natychmiast zasklepiły z powrotem. Zgłaszałem się ochotniczo do wszystkich akcji. Co rano długą chwilę wspominałem moich zmarłych, widziałem wyraz ich oczu, gdy stali na peronie w Treblince, i twarz ojca, gdy rzucił się na patrol esesmanów w sektorze „szczotkarzy" na Świętojerskiej. Co rano w szałasie, gdy las ociekał jeszcze wilgocią, przeżywałem swoją przeszłość i śmierć moich najbliższych. Miałem ogromny dług do wyegzekwowania od oprawców. - Jesteś bezcenny, Mietek - powtarzał Moczar. Chciał odsunąć mnie do drugorzędnych działań.
|