Grzegorz, Moczar, Sławmski-Tyfus, który opowiadał mi o wojnie w Hiszpanii i wraz ze zbiegłym z obozu jeńcem, Maurycym-Francuzem, ciągle wspominał Marsylię,...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Ze wzgldu na rodzaj podmiotu, ktry jest zwizany terminem:- terminy wice organy procesowe;- terminy wice strony bd innych uczestnikw procesu...
»
obowizujcego w zakresie nie uregulowanym lub niedostatecznie uregulowanym przez prawamiejscowe, ktry zarazem stapia koncepcje prawa rzymskiego i prawa...
»
Złoty pierścień miał kształt węża pożerającego własny ogon, Wielkiego Węża, który stanowił symbol Aes Sedai, ale nosiły go także Przyjęte...
»
—- Widać, że wrzuciłem spory kamień do tego gniazda! — zaśmiał się Mowgli, który nieraz zabawiał się wrzucaniem dojrzałych owoców papawy do...
»
ktry to rd ze zdumiewajc zrcznoci zmienia stronnictwa,syn wielkiego rebelianta Jerzego i brat marszaka wielkiego ko-ronnego Stanisawa, zosta...
»
Drugi element, ktry bdzie mia wpyw na polsk polityk celn, to system preferencji handlowych, udzielanych przez Uni Europejsk krajom Afryki, Karaibw i Pacyfiku...
»
24) pyle kopalnianym niezabezpieczonym − rozumie się przez to pył kopalniany, który nie spełnia wymagań podanych w pkt 23, 25) wyrobisku niezagrożonym...
»
prawym przyciskiem myszy element, który ma zmieniæ miejsce, a nastêpnie z wy- œwietlonego menu wybierz polecenie Przenieœ w górê lub Przenieœ w dó³...
»
— Co cię goni? — Następny przekaz, który dotarł do niej za pośrednictwem zorsala, był przynajmniej logiczną konsekwencją słów, które padły...
»
rozmawiał?„Drugi” spostrzega bosmana, który również zjawił się na mostku:- Bosco, kto rozmawiał przez telefon podczas ma newrów?- Notre...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Ufałem im. Tak samo jak ja chcieli rozbić w puch hitle­rowców. To zadecydowało, że przystałem do nich.
Czasem przeprawialiśmy się przez Bug i nie kończącymi się lasami maszerowaliśmy na wschód. Wczoraj była tu Pol­ska, dziś - Rosja, wczoraj czyhali na nas Niemcy, dziś - ukra­ińscy banderowcy, łupieżcy na żołdzie oprawców; zmieniała się okolica, ludzie, ale las pozostał ten sam. Szedłem, wpada­łem często w bagniste kałuże, przechodziłem przez wsie nocą, sypiałem we dnie, zanosiłem pocztę generałowi Aleksemu Fiodorowiczowi, dowódcy białoruskich partyzantów. Radziecki obóz był bardzo duży, umundurowani oficerowie gawędzili ze słuchającymi ich uważnie młodymi partyzantami. Pierw­szy raz zobaczyłem samolot lądujący na lotnisku polowym. Radzieccy partyzanci byli bogaci, a my wydawaliśmy się bie­dakami, daremnie wypatrującymi zrzutów. Orientacyjne ognie dogasały na polanie, świtało. Wciąż jeszcze wpatrywa­łem się w puste niebo.
Nareszcie pewnej nocy usłyszeliśmy szum samotnego sa­molotu.
Chlusnęliśmy benzynę na dziewięć sygnalizacyjnych ognisk, które tworzyły literę M. Buchnęły wysokimi, błękitny­mi płomieniami, samolot przeleciał tuż nad drzewami i zrzu­cił na polanę spadochroniarzy: przyleciało dwóch wysłanni­ków z Moskwy, Czech i Niemka, którzy mieli udać się do Warszawy, ale - co najważniejsze - przywieźli nam broń, pe­pesze z okrągłymi magazynkami, jakie widziałem u partyzan­tów generała Fiodorowa.
Rano Moczr kazał nam ustawić się w szeregu na polanie. Obok stały otwarte skrzynie z karabinami. Moczar zatrzymywał się przed każdym z nas, wyjmował pepeszę i wręczał ją żołnie­rzowi. Stanąwszy przede mną mrugnął porozumiewawczo.
- Masz, Mietek, zrobisz z niej właściwy użytek.
Chwyciłem karabin; ściskając w dłoniach zimną stal czu­łem, że trzymam solidne narzędzie zemsty.
Zaczęliśmy teraz wychodzić z naszych lasów. Wysłano mnie na rekonesans. Mówiłem po polsku i po niemiecku, miałem przy sobie fałszywe papiery. Chodziłem po wsiach, rozmawiałem z mieszkańcami, starałem się ustalić miejsce stanowisk nieprzyjaciela, na ulicach ocierałem się o żołnierzy niemieckich, których parę godzin później miałem wziąć na cel. Jeden z nich, uśmiechnięty, uprzejmy olbrzym, zatrzy­mał mnie kiedyś w jakimś miasteczku.
- Jajka, jajka - powtarzał, schwyciwszy mnie za rękę, i ze śmiechem naśladował gdakanie kury.
Patrzyłem na niego, potrząsając głową; ten oprawca wyglą­dał jak człowiek. Wróciłem do lasu. Wojna to barbarzyństwo. Ten żołnierz będzie zabijał i zostanie zabity. Takie jest wojen­ne prawo. Moczar uważnie wysłuchiwał moich informacji.
- Masz wspaniałą pamięć, Mietek - mówił.
Niekiedy wyruszaliśmy w kilkoro. Nauczyłem się włazić na drzewa; obserwowaliśmy drogę z Włodawy do Sosnowca. Cię­żarówki niemieckie wznosiły tumany kurzu; przepuszczali­śmy konwoje. Gdy dostrzegałem z daleka jadący samotnie samochód, wydawałem umówiony okrzyk i spiesznie zeskaki­wałem na ziemię, przeciągaliśmy pień drzewa w poprzek szo­sy; samochód nadjeżdżał, prażyłem z pepeszy, padali zabici. Czasem rzucałem się w pościg za jakimś uciekinierem. Nie wolno było zostawić żadnego śladu, który naprowadziłby Niemców na trop naszych oddziałów. Gałęziami czyściłem drogę z krwi, zdobyczną ciężarówkę wiwatując wpychaliśmy w las, odarte z odzieży zwłoki topiliśmy w grzęzawiskach. Po niespełna godzinie droga wyglądała znów normalnie, wijąc się spokojnie wśród drzew, jakby ziemia i las otworzyły się skwapliwie, by przyjąć trupy, i natychmiast zasklepiły z po­wrotem.
Zgłaszałem się ochotniczo do wszystkich akcji. Co rano długą chwilę wspominałem moich zmarłych, widziałem wyraz ich oczu, gdy stali na peronie w Treblince, i twarz ojca, gdy rzucił się na patrol esesmanów w sektorze „szczotkarzy" na Świętojerskiej. Co rano w szałasie, gdy las ociekał jeszcze wil­gocią, przeżywałem swoją przeszłość i śmierć moich najbliż­szych. Miałem ogromny dług do wyegzekwowania od opraw­ców.
- Jesteś bezcenny, Mietek - powtarzał Moczar. Chciał odsunąć mnie do drugorzędnych działań.

Powered by MyScript