i to, że płacz, a tak cielesny...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
wysokości zadań...
»
daleko przez burtę i oskarżycielsko wycelował we mnie wskazujący palec...
»
podniecenia
»
dana
»
dawał mi różne pytania,na które mu do rzeczy odpowiadałem,wyj ąwszy cudzoziemską wy-mowę,niektóre błędy i wyrażenia chłopskie,których się w domu gospodarza mego...
»
spuszczała z niej wzroku...
»
a k a z a j ę t a ,...
»
Włosy zaczęły się palić, dodając swoją część do unoszącego się dymu i pary...
»
Poza wymienionymi dziewięcioma są aminokwasy uznane za ‼ważne" (choć nie niezbędne)...
»
trembecki stanisław, poezje wybrane Tu więc na mnie czekałeś, o Charonie chytry! Ani trackiego wieszcza nie mam z sobą cytry, Ani Sybilla złotej...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


I to, że winy niepowrotne,
a jedna drugą coraz woła,
i to, jakbyś u wrót kościoła
widzenie miał jak sen samotne.
I stojąc tak w szeleście szklanym,
czuję, jak ląd odpływa w poszum.
Odejdą wszyscy ukochani,
po jednym wszyscy – krzyże niosąc,
a jeszcze innych deszcz oddali,
a jeszcze inni w mroku zginą,
staną za szkłem, co jak ze stali,
i nie doznani miną, miną.
I przejdą deszcze, zetną deszcze,
jak kosy ciche i bolesne,
153
i cień pokryje, cień omyje.
A tak kochając, walcząc, prosząc
stanę u źródeł – studni ciemnych,
w groźnym milczeniu ręce wznosząc;
jak pies pod pustym biczem głosu.
Nie pokochany, nie zabity,
nie napełniony, niedorzeczny,
poczuję deszcz czy płacz serdeczny,
że wszystko Bogu nadaremno.
Zostanę sam. Ja sam i ciemność.
I tylko krople, deszcze,
deszcze coraz to cichsze, bezbolesne.
ukończ. 21. II. 43 r.
154
Ballada morska
Po morzu, gdzie ryby jak jaskry
pryskały w górę i w głąb,
na korabiu z koralów jasnych
panieneczki błękitne się śmiały,
na skrętach srebrnych trąb
loki lotne jak obłoki kołysały
na przejrzystych muszelkach rąk.
Wyspy ciepłe kwitły jak żółw,
mewy szybkie, ostre jak igły
szyły ciszę, to ją cięły na pół
i u wody przypięte, stygły.
Zaśpiewaliśmy pierwszą pieśń,
zaśpiewajmy rapsod jak chmura:
zapadali się ogromni, aż po śmierć
do ciężkiego dna na czarnych sznurach.
Wyciągały ich dłonie krzepkie
całych w kuli srebrnej jak lód,
w dłoniach mieli perły od krwi lepkie,
oczy mieli smutniejsze niż chłód.
I prosili głosem smukłym: tam
chcemy na dół wrócić, gdzie śpiewnie
rosną ciała wygiętych gam
i szumiące jak ulewa modrzewie.
A na dnie płakali jak dzwonek,
powracali jak pęcherz wodny
i milczeniem tylko wiało od nich,
usta ziemi całowali zielone.
I na ląd wesoły nie zeszli,
i na dno nie spłynęli jak kamień,
tylko byli jak wzniesione ramię
kołyszące się to wzwyż, to w głąb.
Panieneczki błękitne się śmiały
na łodygach wodnych trąb.
155
I puściły panieneczki jasną sieć,
jak paluszki ich tak wiotką i jak rtęć,
wyłowiły, zapłakały, ciemne oczy całowały
i głęboką w nich aż do dna śmierć.
6. XII. 1943 r.
156
Bajka
Ludzie prości i zbrojni, więc smutni,
wchodzili na okręty omszałe;
niebo grało podobne do lutni
srebrnej chyba i kwiatem pachniało.
Od uliczek rzeźbionych w cieniu
szła procesja czy biały świt
i świergotał jak ptak na ramieniu
Żywot mądry rosnących lip.
Potem morza dzieliły się, tarły
szorstką skórą bokiem o bok;
coś wschodziło, a potem marło,
nie odgadnąć: przez dzień czy rok.
Gwiazdy były nisko jak gołębie.
Ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz.
Potem lądy się otwarły jak bramy,
góry mrucząc prowadziły pod obłok,
więc rzucali w fale nieba kamień,
żeby zmierzyć głębie nieba pod sobą.
I na wiatrów rozłożystych wydmach
sieli drzewek młodziutkich las
i marzyli złotych dębów widma
z tym uśmiechem, który chyba znasz.
Aż wyrosły krzepkie i jasne,
jakby wody przezroczysty płaszcz,
więc patrzyli jak na serca własne
z tym uśmiechem, który chyba znasz.
No, i stolarz schylał z wolna głowę
i wyciosał przez czas niedługi
dla nich wonne trumny dębowe,
a dla synów ich dębowe maczugi.
Więc odeszli. Śpiewał obcy czas.
157
Więc odeszli przez powietrza białe smugi
z tym uśmiechem, który dobrze znasz.
23. VI. 44
158
Dzieło dla rąk
Kiedy się w ludziach miłość śmiercią stała
i runął na nas grzmiąc ognisty strop,
błogosławieni ci, co im za mała
była ta trwoga dla serc i dla rąk.
Kiedy przeklęto wszelki płód człowieczy,
aby nie cierpiał, aby nie mógł trwać,
błogosławieni byli ci, co rzeczy
nazwali nędzą poczętą we łzach.
Kiedy się krwawym szwem zszywały dzieje,
choć ziemia była jak jaśminów pęk,
błogosławieni byli ci – nadzieją
łączący z niebem ton – źródlany dźwięk.
A oto mamy niebios złoty namiot,
przestrzeń jak morze żywą – a nie szklaną,
z której powstaje się i schodzi w nią,
błogosławiącą rękę taką samą,
pod którą głowy jak łzy w oczach drżą.
A tylko trzeba pojąć głos i hasło,
bo jeden krok jest jak żołnierza krok,
kiedy się wstąpi weń, to się znalazło
Boga dla wiary i dzieło dla rąk.
V. 1943 r.
159
Lodowisko
Gdzie stanę, widzę słup powietrza,
od tych oddechów złych zamarzły,
w którym spojrzenia chłodne gwiazdy
i ta mijania trwoga wieczna.
Straszne, strzaskane ludzkie wozy,
ciała bez sumień, ciemne węże,
gdzie się odwrócę, za mną prężą
— w zwierciadle lodu – oczy grozy.
I zanim słowo płomieniste
jak drzewo ptaków tryśnie w niebo,
za mną się ciała ich kolebią
i spada głos jak zlękły listek.
I zanim dłoń uniosę w górę
i chmur wędrówkę kreślić pocznę,
widzę te oczy złe, wyrocznie
i te spojrzenia, co jak sznury.
I pobojowisk wężowiska,
i mrówki ciemnych słów oblepią,
i zamarznięta przestrzeń, niebo,
i droga szklana stoi, śliska.
A jeszcze widzę krajobrazy,
gdy się unoszą jako domy
po tych wybuchach – niewidome,
a w krajobrazach zimne twarze.
I czuję, jak mi dłoń przymarzła
jedna z płomieniem u niebiosów,
a druga w ziemi – próżna głosu,
jak wbita w glinę spadła gwiazda.
28. II. 43 r.
160
Ciemna miłość
Leżymy w łożu mrocznym jak na dnie strumienia
wyschłego. Włosy długie, poplątane wioną,
rozdzielają się, łączą jak smugi cierpienia
i niosą się jak ścieżki ku dalekim stronom.
Tu u nas zła tarnina rośnie tak po brzegu,
biała czasem, a czasem jest jak rozpacz dłoni,
i armie ciężko dzwonią jak wykute w śniegu,
w księżycach jasnych sunąc. Krzyk, parskanie koni
i czołgów ryk podziemny – jakby wydzierały
dusz trzepot nieostrożnie pobratany z ciałem.
Więc nasze ciała długie splecione jak palce
w nocnym konaniu cierpną i wiatr nam na twarze

Powered by MyScript