Toteż rozgoryczeni cyganie wyciekali jeden po drugim z „salonu” do knajpy,
złorzecząc niesłusznie zacnemu domowi i przypisując względom oszczędności to, co było
jedynie zasadniczym nieporozumieniem dwóch epok. I tak urodził się sklecony wspólnie w
wesołej kompanii Kurdesz Hoesicka, będący trawestacją staropolskiego kurdesza Każ podać
wina, gospodarzu miły... chętnie śpiewanego przy okazjach przez Włodzia Tetmajera.
Oto ów Kurdesz:
Każ dać herbaty, gospodarzu miły,
Bogdaj się twoje niedziele święciły,
Osłodź ją cukrem, wychyl razem z nami,
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!
Flaszka po winie, syfon i trzy placki,
Wiwat najnowszy salon literacki,
Tam duchy na czczo obcują z duchami –
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!
Wspomnijmy przodków szlaki wiekopomne;
Precz filiżanki, naczynia ułomne,
Precz filiżanki, pijmy imbrykami,
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!
(Ta strofka specjalnie do hr. Stanisława Tarnowskiego.)
Ty, ekscelencjo, najstarszy z nas wiekiem,
Pomnij, herrrbata jest dla starców mlekiem;
Dolej śmietanki, zażywaj kroplami –
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!
A ty, o stróżu, coś został lokajem,
Pomnij, że Polska jest północnym krajem,
Zapal więc w piecu, ogrzejesz się z nami –
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!
A jeśli węgli zbyt wysoka cena,
Podpal Słowackim i dorzuć Szopena,
My Tarnowskiego dołożymy sami –
180
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!
Na tacy wreszcie wnosi coś służąca;
Gość łyka ślinkę i sąsiada trąca:
To – pamiątkowa księga z podpisami!!
Hoesick, Hoesick nad Hoesickami!
Śpiewało się czasem tego bluźnierczego kurdesza u Michalika, wynagradzając sobie
koniaczkiem ową nazbyt herbacianą dietę salonu. Dziś to już przeszłość jakże dawna!
Zamiłowany badacz epok literatury p. Ferdynand Hoesick nie weźmie mi chyba za złe, że ją
przypomniałem. Zwłaszcza że dzisiaj ja piję herbatę, a on koniak...
181
MÓJ DEBIUT MALARSKI
Przypadkowo tak się złożyło, że wypadło mi sięgnąć myślą we wspomnienia „Zielonego
Balonika”: dawne dzieje, do których, pochłonięty wciąż jakąś nową pracą, nową pasją, doprawdy
nie miałem czasu wracać. Musiałem przejrzeć dawne „archiwa”, stare szpargały, rysunki,
zaproszenia, jakie mi, dość niekompletne zresztą, pozostały z owej epoki. I oto, między innymi,
wpadł mi w rękę dokument, który mnie szczerze ubawił: jedyne d z i e ł o m a l a r s k i e, jakie w
życiu wykonałem.
Ponieważ widnieje na nim podpis Karola Frycza, sama zaś rzecz ściśle wiąże się z jego osobą,
trzeba mi jemu kilka słów poświęcić. Wiadomo, że ten tak dobrze znany Warszawie artysta
młodość swoją spędził w Krakowie. Jeden z najzdolniejszych uczniów krakowskiej Szkoły Sztuk
Pięknych, chadzał w malarstwie własnymi drogami. W dobie gdy w młodej malarii ówczesnej
panował wszechwładnie pejzaż, Frycz, mimo iż siedząc na wsi z pasją studiował naturę, inny
czynił z niej użytek. Jego wystrzyganki – których technikę sam sobie wymyślił – owe pyszne
pawie, pantarki, kokoszki, jego karykatury, koncepty malarskie wszelakiego rodzaju, wszystko to
robiło czasem – i jakże niesłusznie – wrażenie, że on się raczej bawi malarstwem, niż traktuje je
serio. Tymczasem we Fryczu tkwił ów olbrzymi talent dekoracyjny, który dławił się w Krakowie,
nie mając sposobu wypowiedzenia się pełniej. Niebawem Frycz zabłysnął na polu zdobienia
kościołów; pochodząc zaś z ziemiańskiej rodziny, umiał doskonale porozumiewać się z księżmi i
tak ich oczarował, że jeden z nich, ks. Józef Rokoszny, wydał – ku niesłychanej uciesze
„Zielonego Balonika” – broszurę pt. Karol Frycz z portretem młodego malarza.
Kiedy powstał ów „Zielony Balonik”, rzecz oczywista, że Frycz był jednym z twórców i
filarów tej instytucji. On sam był w owej porze chodzącym „kabaretem”. Urodzony mim i aktor,
parodysta, karykaturzysta, transformista, kostiumer, dowcipnie władający rymem i prozą,
przepadał zwłaszcza za wszelkimi kawałami, za mistyfikacją. Przebudować koledze bawiącemu
w knajpie mieszkanie tak, aby ten, wróciwszy nieco zawiany, cofnął się z przerażeniem z
własnego pokoju przypuszczając w końcu, że oszalał; przeprowadzić szereg rozmów
telefonicznych głosami coraz to innych osób i zaplątać jakąś intrygę niewinną w gruncie, ale
dającą powód do nieskończonych zamieszań, to były Frycza ulubione rozrywki. Imitację p.
Heleny Sulimy, wówczas artystki krakowskiego teatru, doprowadził do takiej doskonałości, że
koczując raz w czasie nieobecności artystki w jej mieszkaniu, przez zamknięte drzwi
przeprowadzał jej głosem długie rozmowy z odwiedzającymi ją znajomymi.
Frycz, ruchliwy jak żywe srebro, miał jedną właściwość, mianowicie – znikał. Znikał jak
kamfora, w chwili gdy się go najbardziej potrzebowało; i nigdy nie było wiadomo, czy się
wynurzy po paru godzinach w kawiarni Sauera, czy po tygodniu na wsi w Sandomierskiem, czy
po dwóch miesiącach we Florencji. Że otaczał się przy tym hiperdyskretną tajemniczością i
adresu jego, często zmieniającego się zresztą, nikt nie znał, doprowadzało to do rozpaczy
każdego, kto miał do niego pilną sprawę. Niesłowność jego była przysłowiowa, wynikała zresztą
z jego dobrych chęci, zapalał się do każdego projektu i w każdym szczerze obiecywał
współdziałanie. Gawędziarz, bardzo towarzyski, nigdy nie panował nad swoim czasem.
182
Oczywiście, gdy chodziło o żarty, gdyż sekretem jego „znikań” była zwykle jakaś poważna i
wytężona praca.
Bądź co bądź, przed każdym wieczorem „Zielonego Balonika”, a często i bez tej okazji,
rozlegało się po wszystkich kawiarniach jednobrzmiące pytanie: „Czy nie było tu Karola
Frycza?...” Zjawiał się zwykle w ostatniej chwili, wówczas wykonywał w pół godziny robotę,
która zdawałoby się, wymagała tygodnia, strzygł, kleił, malował, dostarczał wszystkiego, co
trzeba, tak świetnie i wesoło, że rozbrajał wszystkich, i nie było sposobu się gniewać za
niepokoje, jakich przysporzył. Ale czasem się nie zjawiał, i wówczas gromy spadały na głowę...
nieobecnego.
|