A ja
byłem sam. Była to samotność nie do zniesienia. Owijała mnie, tłumiła, przesłaniała, zaczynała dusić.
Odepchnąłem ją.
W pierwszej chwili nie pojąłem, że użyłem Rozumienia. Wylądowałem na
deskach pokładu, pod nogami innych wioślarzy. Dojrzałem, że biały statek drga, przekrzywia się, wreszcie przechyla na bok i zapada w głębinę. Rozbryzg wody
nie był duży i tylko jeden. Jeśli statek wypłynął gdzieś na powierzchnię, ja tego nie widziałem.
Nie miałem zresztą czasu się przyglądać. Szkarłatny okręt uderzył w „Ru-
riska”, połamał nam wiosła, kilku marynarzy wyleciało za burtę. Zawyspiarze
okrzykami dodawali sobie otuchy, śmiali się z nas drwiąco. Przeskoczyli na nasz pokład. Z niemałym trudem stanąłem na nogi i sięgnąłem pod ławę po topór. Wo-kół mnie wszyscy zachowywali się podobnie. Nie byliśmy jeszcze przygotowani
do walki, ale już nie paraliżował nas strach. Przywitaliśmy wrogów stalą, rozpo-częła się bitwa.
Nigdzie nie jest ciemniej niż na morzu nocą. Nie sposób odróżnić wroga od
przyjaciela. Ktoś na mnie skoczył; chwyciłem go za cudzoziemską skórzaną zbro-
ję, powaliłem i zadusiłem. Po chwilowej głuchocie z dziką ulgą odczułem jego
bijące o mnie przerażenie. Sądzę, że nie trwało to długo. Kiedy się wyprostowa-
łem, szkarłatny okręt odpływał. Została na nim co najwyżej połowa załogi, a na 270
naszym pokładzie nadal toczyła się walka, lecz szkarłatny okręt porzucał swoich ludzi. Kapitan kazał nam dobić wroga i ruszać w pościg, ale na nic się zdały je-go krzyki. Zanim wykonaliśmy pierwszą część rozkazu i wyrzuciliśmy ciała za
burtę, szkarłatny okręt rozpłynął się w ciemnościach. Prawy leżał pobity, bez tchu i ledwie przytomny. Żył, ale w tamtej chwili nie potrafił połączyć się Mocą z księ-
ciem Szczerym. W dodatku wiosła z jednej strony „Ruriska” zostały strzaskane
na drzazgi. Kapitan klął na czym świat stoi, lecz zanim poprzekładaliśmy wiosła i ruszyliśmy w pogoń, i tak było już za późno. Kazał nam zamrzeć bez ruchu, ale nic nie było słychać ani widać. Stanąłem na swojej ławie i obróciłem się powoli dookoła. Pusta czarna woda. Ani śladu statku.
— Biały statek był na kotwicy. I też zniknął! — rzekłem głośno. Ludzie za-
częli się odwracać w moją stronę.
— Biały statek?
— Bastardzie, nic ci nie jest?
— To był szkarłatny okręt, chłopcze. Szkarłatny okręt.
— Nie wspominaj słowem białego statku. Zobaczyć biały statek to ujrzeć wła-
sną śmierć. Zła wróżba.
Te słowa szepnął do mnie Nonge. Już otworzyłem usta, by mu powiedzieć,
że widziałem prawdziwy statek, a nie zwiastuna złego losu. Pokręcił głową i zapatrzył się w pustą wodę. Zamknąłem usta, usiadłem wolno. Nikt poza mną nie
widział białego statku. Nikt inny nie wspomniał o przeraźliwym strachu, który
nas sparaliżował i przemienił nasze plany bitewne w bezładną panikę.
Kiedy wróciliśmy tej nocy do miasta, w tawernach opowiadano, że ścigaliśmy
szkarłatny okręt i stoczyliśmy walkę, ale w końcu wróg zdołał nam uciec. Po
całym zajściu zostało kilku rannych, połamane wiosła i trochę krwi Zawyspiarzy na pokładzie.
Później pytałem o biały statek osobno księcia Szczerego i Ślepuna. Żaden
z nich nic nie widział. Następca tronu stwierdził, że zerwałem więź, gdy tylko ujrzeliśmy szkarłatny okręt, Ślepun zirytowany przyznał, iż zupełnie się przed nim zamknąłem. Nonge nie chciał ze mną rozmawiać na temat białego statku, zresztą nie był specjalnie rozmowny. Dużo później znalazłem w zwoju starych legend
wzmiankę, wedle której był to statek przeklęty, na którym dusze marynarzy, niegodne morskich fal, miały wiecznie służyć bezlitosnemu kapitanowi. Zostały mi
dwa wyjścia: przestać o tym myśleć albo zwariować.
Do końca lata szkarłatne okręty unikały „Ruriska”. Raz dopadliśmy jednego,
tuż po napadzie piratów na nasze wybrzeże. Wyrzucili jeńców za burtę i pozbyw-
szy się dodatkowego ciężaru — uciekli. Z dwunastu osób ciśniętych w odmę-
ty, dziewięć uratowaliśmy i zwróciliśmy krewnym. Nie zostali zarażeni kuźnicą.
Troje, którzy się utopili, zanim podpłynęliśmy, zostało pogrzebanych z honorami.
Wszyscy byli zgodni, że spotkał ich lepszy los niż przekleństwo kuźnicy.
271
|