– Znowu zaczynasz się rozpływać. Trzeba cię jak najszybciej odesłać z powrotem do twojego świata, byś mógł do nas powrócić już we własnym ciele, przez Dom na Rozstajach. Fenton zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy. Nie wydawało mu się to wykonalne, a wiedział, że długo się jeszcze będzie zastanawiał, nim znowu podejmie ryzyko zażycia „lewego” antarilu. Zdecydował się pozostać tu teraz tak długo, jak tylko będzie mógł. – Nie znajdziemy Kerridis – rzekł Joel poirytowanym głosem. – Mówiłem ci, Irielle, że ona teraz odpoczywa i przygotowuje się do Wielkiej Rady. Jestem przekonany, że rzuciła na siebie zaklęcie niewidzialności, bo z pewnością nie chce, żeby ją ktokolwiek odnalazł! – Wiem – odparła Irielle ze zmarszczonymi brwiami. – Ale wiem też, że potrafię ją przekonać. Myślę, że muszę zaryzykować... – Odwróciła się napięcie i mrużąc oczy zaczęła się przyglądać czemuś, czego Fenton zupełnie nie był w stanie zlokalizować. Po chwili zdecydowanie wyjęła dłoń z ręki Joela Tarnssona i powiedziała: – Odsuń się, Joelu, ja muszę... Wykrzyknęła coś, co brzmiało jak bardzo wysoko wyśpiewana fraza pieśni w języku Alfarów, dotknęła pierścienia, który nosiła na palcu, po czym trzykrotnie obróciła się wokół własnej osi. Wykrzyknęła to samo ponownie, ale tym razem Fenton wyłowił i zrozumiał jedno słowo: Kerridis. Powietrze zamigotało i ich uszu doszedł ledwie słyszalny szmer, a chwilę później wszyscy poczuli delikatne drżenie ziemi pod stopami. Nagle wydało im się, że patrzą przez lśniąco-migocący blask do wnętrza podwodnej groty zarośniętej gęstym mchem. Twarz Kerridis jakby drżała w lśniącym blasku, a Fentona poraziło to, że po raz pierwszy zobaczył na twarzy Kerridis wyraz srogiej powagi. – Irielle, dziecko drogie, wydałam rozkazy. Wiesz przecież dobrze, że dziś o pełni księżyca jest... – Wybacz mi, moja Pani! – przerwała jej Irielle – ale nie wiedziałam co zrobić. Przychodzę w sprawie Cienia, tego, który poszedł za nami do grot żelazorów, a potem ostrzegł nas, że żelazory przerwały pierścień kwiatów. Jest tu z nami, i właśnie zaczął znikać, i bardzo cierpi. – Chaos i ciemność! – wyrzuciła z siebie Kerridis i głośno westchnęła. – Widzę, że nic na to nie poradzę, i nie gniewam się, lecz nie mam prawa teraz rozmawiać z Tarnssonem. Stanowi on twój problem, a nie mój. Jeśli zaś chodzi o tego Cienia... – Podniosła twarz i spojrzała Fentonowi prosto w oczy. Po raz pierwszy doznał wrażenia, o którym czytał jako dziecko w baśniach o czarodziejach i wiedźmach budzących lęk i przerażenie w tych, którzy ich spotykali. Dotąd, choć nazywał ją w myślach Królową Wróżek, gdzieś podświadomie postrzegał jako kobietę, istotę ludzką, której nie należało się obawiać. Teraz natomiast, podobnie jak w chwili, kiedy Findhal stanął nad nim z potężnym toporem, odczuł władzę wielkiej mocy tych magicznych istot, tak bardzo nie znaną mu z jego świata. – Cieniu, nie żywię wobec ciebie gniewu – rzekła Kerridis. – Nadchodzisz w niedogodnym momencie, ale wiem, że to nie tobie o tym decydować, bo Moce ponad nami decydują naprawdę o tym, co słuszne i dogodne, a co nie. Wierzę, że twe obecne przybycie nie jest bez znaczenia, właśnie teraz, kiedy czuję się osaczona i kiedy nie mam się do kogo zwrócić, gdy moi najlepsi doradcy, a nawet przyjaciele, przypominają bardziej wrogów niż przyjaciół. Irielle! – Tak, o Pani – odezwała się Irielle pełna lęku. Zawsze dotąd Kerridis zwracała się do niej głosem matki folgującej rozbrykanemu dziecku. Teraz zaś jej głos był kamiennym głosem surowej władczyni. – Masz zrobić wszystko, by nie przeszkodzono mi ponownie aż do zebrania się Wielkiej Rady, inaczej niech nas wszystkich chaos pochłonie! I tylko nie złam tego zakazu! – Słowa Kerridis zabrzmiały jak trzask bicza. Z opuszczoną głową Irielle wyszeptała: – Będę posłuszna, Pani. – Cieniu, podejdź. – Kerridis wyciągnęła dłoń w jego stronę.
|