Borowiecki obejrza³ siê tylko po sali i szed³ do windy, aby zjechaæ na dó³, gdy rozleg³ siê krótki, straszny ryk ludzki.
Jedno z kó³, wprawiaj¹cych w ruch maszyny, schwyci³o nieostro¿nie przysuniêtego robotnika za kaftan, wci¹gnê³o go w swój ruch, rzuci³o na maszynê, obróci³o, zgniot³o, po³ama³o o maszynê, zmia¿d¿y³o i wyrzuci³o miazgê, nie przestaj¹c iœæ ani na chwilê.
108
Krew bluznê³a a¿ pod sufit i czerwonym strumieniem obla³a maszynê i czêœæ towaru le¿¹-
cego przy niej, i najbli¿ej stoj¹ce robotnice.
Krzyk siê rozleg³ ogromny, maszynê zatrzymano, ale by³o za póŸno; krwawa masa zwiesza³a siê z osi ko³a i z ró¿nych czêœci maszyny, opadaj¹c na ziemiê, ciê¿ka, drgaj¹ca jeszcze odruchami ¿ycia.
Ratunku nie by³o ¿adnego, bo robotnik by³ literalnie zmia¿d¿ony, le¿a³ niby kupa miêsa krwaw¹ plam¹ na bia³ym tle perkalów surowych.
Podnios³y siê ciche p³acze kobiet, a nawet kilka starszych poklêka³o przy trupie i zaczê³y g³oœno odmawiaæ litaniê za konaj¹cych, robotnicy pozdejmowali czapki, niektórzy ¿egnali siê nabo¿nie i wszyscy ko³em skupili siê przy zabitym. W oczach nie b³yszcza³ ¿al, a tylko œwieci³a jakaœ dzika, surowa apatia.
Sala og³uch³a, tylko w tej ciszy rozlega³y siê p³acze kobiet i szum, i ³oskot sal s¹siednich robi¹cych bez ustanku.
Skoro zjawi³ siê felczer, stale dy¿uruj¹cy w fabryce, Borowiecki siê wyniós³.
Przylecia³ i g³ówny majster oddzia³u i widz¹c salê bezczynn¹ i ludzi zbitych oko³o trupa, krzykn¹³ ju¿ od drzwi:
– Do maszyn!
Rozlecieli siê wszyscy jak ptaki sp³oszone przez jastrzêbia i po chwili sala znowu sz³a, wszystkie maszyny by³y w ruchu prócz tej jednej, okrwawionej zbrodni¹, ale któr¹ natychmiast zaczynano oczyszczaæ.
– Verflucht! tyle materia³u na nic! – kl¹³ majster ogl¹daj¹c poplamiony krwi¹ perkal i zacz¹³ wymyœlaæ robotnikom za nieostro¿noœæ, i grozi³, ¿e ca³ej sali ka¿e wytr¹ciæ za ten materia³.
Borowiecki ju¿ nie s³ysza³ tego, bo winda piorunowo zapada³a siê z nim i wyrzuci³a go do farbiarni.
Nie zrobi³ ten wypadek na nim ¿adnego wra¿enia, by³ przyzwyczajonym do tego.
– Socha! – zawo³a³ na protegowanego swojej narzeczonej, który dzisiaj pierwszy dzieñ robi³ w fabryce wo¿¹c wózkami materia³y.
Ch³op puœci³ wózek i stan¹³ przed nim wyprostowany.
– Jak¿e wam idzie?
– A dyæ robiê, wielmo¿ny dziedzicu!
– No, to róbcie, tylko pilnujcie siê maszyn.
– A te œcierwy! – zacz¹³ i chcia³ kazaæ ¿onie, aby resztê dopowiedzia³a, jako mu ju¿ te œcierwy oberwa³y dzisiaj kawa³ kapoty, ale ¿ony nie by³o, a Borowiecki odszed³, bo dano mu znaæ, ¿e go Bucholc wzywa do kantoru, wiêc Socha popatrzy³ markotno na swój spencerek, jaki mu z kapoty zrobi³a maszyna, podrapa³ siê w g³owê, plun¹³ w garœcie i pcha³ wózek do windy, bo ze wszystkich stron zaczêto wymyœlaæ, ¿e zatamowywa³ drogê.
109
IX
Trawiñski wyszed³ zgnêbiony.
Id¹c do Borowieckiego by³ prawie pewnym dobrego rezultatu proœby, bo jak ka¿dy cz³owiek w po³o¿eniu bez wyjœcia, pragnienia bra³ za rzeczywistoœæ, za fakt, który powinien siê by³ staæ.
Siad³ w doro¿kê i kaza³ jechaæ prosto w Piotrkowsk¹. Nie móg³ nic myœleæ, czu³ siê rozbi-tym i niezdolnym ju¿ do ¿adnej akcji, do ¿adnego ruchu. Poddawa³ siê z biernoœci¹ wyczerpania tej ostrej, przenikliwej fali goryczy, jaka mu zalewa³a serce. Patrza³ na miasto brudne, zadeszczone, na trotuary b³otniste, zapchane ludŸmi, na niezliczone kominy, co niby topole wznosi³y siê nad p³aszczyznami dachów i ginê³y w zapadaj¹cym zmroku, znacz¹c tylko swoje istnienie k³êbami bia³ych dymów t³uk¹cych siê po dachach, na setki wozów z wêglem, któ-
re olbrzymim ³añcuchem ci¹gnê³y do fabryk, na platformy wy³adowane towarami, na doro¿ki i powozy z poœpiechem mijaj¹ce siê w ró¿nych kierunkach, na te niezliczone kantory i sk³ady zapchane towarami, ludŸmi, na ten szalony ruch, jaki by³ na ulicach, na to wysilone ¿ycie wrz¹ce dooko³a.
Patrzy³ z rozpacz¹ prawie, bo czu³ swoj¹ niemoc, czu³, ¿e chwila jeszcze, a z tego olbrzymiego wiru, z tej maszyny nazywanej £odzi¹ wyleci za chwilê jak odpadek, jak miazga wy-ssana i zu¿yta na nic, niepotrzebna temu potworowi-miastu. Patrzy³ z jak¹œ bezsiln¹
nienawiœci¹ na fabryki b³yskaj¹ce w mroku tysi¹cami okien, na tê olbrzymi¹ ulicê, która niby kana³ nakryty dymami i brudnym niebem, hucza³a energi¹, rozlewa³a potoki œwiate³ i têtnia³a ogromn¹ si³¹ ¿ycia. Œlizga³ siê oczami po ostrych konturach fabryk, razi³y go boleœnie elektryczne s³oñca zapalone nad dziedziñcami, bola³ go ten szum g³uchy a potê¿ny swoj¹ bezu-stannoœci¹, co siê rozlewa³ po ulicach z fabryk i warsztatów, bola³o go to ¿ycie tak silnie têtni¹ce, bola³a go ta straszna œwiadomoœæ konania, które spostrzega ostatnim b³yskiem oczów, ¿e tyle pozostaje jeszcze ¿ywych! I ta œwiadomoœæ przegryza³a mu duszê nieopowiedzian¹ zawiœci¹.
Nie umia³ ¿yæ w tym œwiecie.
Nie umia³ siê przystosowaæ do otoczenia.
Tyle si³ zu¿y³, tyle mózgu, tyle zachodów, tyle kapita³ów swoich i cudzych, tyle lat pe³-
nych udrêczeñ prze¿y³ i po co?... ¿eby znowu zaczynaæ to samo od pocz¹tku! znowu stawiaæ gmach, który w koñcu spadnie mu na g³owê.
Mêczy³ siê ogromnie, nie móg³ usiedzieæ w doro¿ce, wiêc poszed³ pieszo Piotrkowsk¹.
|