- Mówię poważnie, Brennan...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
36ble wewntrzne stanowi zwykle sygna mniej lub bardziej powanej choroby, grocej utrat sprawnoci yciowej, a nawet mierci, std nie tylko "bol", ale te...
»
— Nasza podróż w nieznane? — zapytał Peters poważnie tym razem...
»
- Popatrzcie - powiedział poważnym tonem Chaka, wskazując wystający z ziemi szkielet zwierzęcia wielkości małego jelenia o krótkich przednich nogach...
»
Jednak znacznie powaniejsze szkody zdrowotne wynikaj z oddziaywania czynnikw chemicznych i fizycznych pochodzenia antropogenicznego, tj...
»
Dzieci o tej wibracji są spokojne, poważne i posłuszne...
»
wyobrażenie świata tej drugiej strony było całkiem odmienne oraz żeby brak porozumienia nie pozwalałna przekazywanie emocji i myśli...
»
63 Form the articulation for a [k] as in English car; hold it silently for a moment, then silently release it...
»
272DEONTOLOGIA ETYCZNA...
»
101kimś określonym, spójnym z innego punktu widzenia systemie...
»
Myślę, że muszę pójść do toalety...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Ten dupek ma papkę zamiast mózgu. A to znaczy, że nie możesz już odstawiać swoich wyczynów.
Jego uwaga wzburzyła mnie, a niewiele mi było trzeba. Czułam się bez­bronna, niesamodzielna i nienawidziłam siebie za to, więc na nim wyładowa­łam swoją frustrację.
- Wyczynów? - rzuciłam pogardliwie.
- Cholera, Brennan, nie chodzi mi o dzisiejszą noc.
Oboje wiedzieliśmy, o co mu chodziło. Miał rację, co tylko wzmogło mo­je poirytowanie i sprawiło, że stałam się jeszcze bardziej rozdrażniona. Za­mieszałam wystygłą już herbatę i siedziałam cicho.
- To zwierzę najwyraźniej ciebie obserwowało - nadawał dalej z upo­rem młota pneumatycznego. - Wie, gdzie mieszkasz. Wie, jak się dostać do środka...
- Tak naprawdę, nie dostał się do środka.
- Przecież pod twoimi cholernymi oknami podrzucił ludzką głowę!
- Wiem! - krzyknęłam, tracąc nad sobą panowanie.
Spojrzałam w kąt jadalni.
Leżało tam znalezisko z ogrodu, ciche i nieruchome, obiekt oczekujący na przebadanie. Mógłby być czymkolwiek. Piłką do siatkówki. Globusem. Melonem. Okrągły przedmiot w błyszczącym, czarnym worku wyglądał zupełnie niegroźnie w plastiku, w którym umieścił go Ryan.
Wpatrywałam się w worek i przez głowę przebiegały mi wspomnienia je­go przerażającej zawartości. Ujrzałam czaszkę wznoszącą się na mizernej, patykowatej szyi. Ujrzałam puste oczodoły i błyskające różem usta kontrastu­jące z białym szkliwem nielicznych zębów. Wyobraziłam sobie, jak intruz wy­łamuje kłódkę i śmiało wchodzi na dziedziniec, żeby zostawić swoje mrożą­ce krew w żyłach memento.
- Wiem - powtórzyłam. - Masz rację. Będę musiała być ostrożniejsza.
Znowu zamieszałam herbatę, szukając odpowiedzi w fusach.
- Chcesz herbaty?
- Nie, dziękuję. - Wstał. - Sprawdzę, czy już przyjechali.
Zniknął za drzwiami, a ja zrobiłam sobie kolejny kubek herbaty. Ciągle jeszcze byłam w kuchni, kiedy wrócił.
- Jeden wóz stoi w alejce po drugiej stronie ulicy. Będzie jeszcze jeden, od tyłu. Porozmawiam z nimi, kiedy będę wychodził. Nikomu nie powinno udać się niepostrzeżenie zbliżyć do budynku.
- Dzięki. - Wzięłam łyk i oparłam się na blacie.
Wyciągnął paczkę DuMaurierów i uniósł brew w moją stronę.
- Jasne.
Nienawidziłam dymu w mieszkaniu. Ale przecież on na pewno nie chciał tutaj być. Życie to zawieranie kompromisów. Pomyślałam, żeby znaleźć po­pielniczkę, ale dałam sobie spokój. W milczeniu palił papierosa, a ja piłam herbatę, opierając się o blat. Oboje byliśmy pogrążeni w myślach. Brzęczała lodówka.
- Wiesz, to wcale nie czaszka mnie tak przeraziła. Do czaszek jestem przyzwyczajona. Tylko to było takie... tak nie na miejscu.
- Rozumiem.
- Wiem, że to banał, ale czuję, że drastycznie naruszono moją prywat­ność. Jakby jakiś obcy stwór wtargnął na mój teren, powęszył i poszedł so­bie, kiedy już stracił zainteresowanie.
Z bezradności mocno ścisnęłam kubek - szczerze nienawidziłam tego uczucia. Czułam się też głupio. Niewątpliwie Ryan musiał już wielokrotnie wysłuchiwać podobnych komentarzy. Nawet jeśli tak było, to i tak nie mówił nic na ten temat.
- Myślisz, że to St. Jacques?
Spojrzał na mnie, po czym strzepał popiół do zlewu. Odchylił się do tyłu i oparty o blat zaciągnął się głęboko. Jego nogi sięgały do lodówki.
- Nie wiem. Do cholery, przecież my nawet nie mamy pewności, kogo spłoszyliśmy. St. Jacques to prawdopodobnie jego ksywa. Niezależnie kto ko­rzystał z tamtej nory i tak pewnie tam nie mieszkał. Wygląda na to, że jego sąsiadka widziała go tylko dwa razy. Tydzień prowadziliśmy obserwację te go miejsca i przez ten czas nikt tam nie wchodził ani nie wychodził.
Hmmmm. Zaciągnięcie się, wydech. Łyk drinka.
- W swojej kolekcji miał moje zdjęcie. Wyciął je i zaznaczył X-em.
- No.
- Bądź ze mną szczery.
Milczał przez chwilę, po czym powiedział:
- Ja bym stawiał na niego. Zbieg okoliczności wydaje się zbyt nieprawdopodobny.
Zdawałam sobie z tego sprawę, ale wcale nie chciałam tego usłyszeć. Co więcej, w ogóle nie chciałam się zastanawiać, co z tego wynika. Wskazałam gestem na czaszkę.
- Z ciała, które znaleźliśmy w St. Lambert?
- Cóż, to twoja specjalność.
Wziął ostatniego macha, zgasił papierosa pod wodą z kranu i rozejrzał się za jakimś miejscem, żeby położyć niedopałek. Odepchnęłam blat i otwo­rzyłam szafkę z workiem na śmieci. Kiedy się prostował, położyłam rękę na jego przedramieniu.
- Ryan, myślisz, że zwariowałam? Myślisz, że przypuszczenie, że to se­ryjny morderca to tylko wytwór mojej wyobraźni? Wyprostował się i wbił we mnie wzrok.
- Nie wiem. Po prostu nie wiem. Może masz rację. Cztery martwe ko­biety w ciągu dwóch lat, z których wszystkie poćwiartowano albo rozcięto, albo i to, i to. Może piąta. Może są jakieś podobieństwa w metodzie okalecze­nia. Poza tym wciskanie przedmiotów w ciała. Ale to wszystko. Jak na razie, nie ma żadnych innych podobieństw. Może sprawy są powiązane. A może nie. Może krąży brygada sadystów, którzy działają niezależnie od siebie. Mo­że to St. Jacques załatwił je wszystkie. A może on po prostu lubi zbierać historie o wyczynach innych. Może to jedna osoba, ale wcale nie on. Może właśnie teraz snuje plany dotyczące swojego kolejnego wyczynu. Może ten sukinsyn właśnie podrzucił czaszkę pod twoim domem, a może to wcale nie on. Nie wiem. Ale wiem, że jakiś chory dupek dzisiejszej nocy umieścił cza­szkę w twoich petuniach. Słuchaj, nie chcę, żebyś ryzykowała. Chcę, żebyś mi dała słowo, ze będziesz ostrożna. Żadnych kolejnych wypadów.
Znowu ten ojcowski ton.
- To była pietruszka.
- Co? - Powiedział to bardzo ostro, żeby zniechęcić mnie do dowcip­kowania.
- To w takim razie chcesz, żebym co robiła?
- Na razie, żadnych tajemniczych wycieczek. - Wskazał palcem na worek. - I powiesz mi, kto tam jest.
Spojrzał na zegarek.
- Jezu. Piętnaście po trzeciej. Nie jestem ci już potrzebny?
- Nie. Dzięki, że przyjechałeś.
- Nie ma sprawy.
Jeszcze raz sprawdził telefon i system alarmowy, wziął plastikowy worek, po czym wypuściłam go frontowym wejściem. Kiedy patrzyłam, jak się odda­la, nie mogłam nie zauważyć, że oprócz oczu, dżinsy korzystnie uwydatniały coś jeszcze. Brennan! Za dużo herbaty. Albo za mało czegoś innego.

Powered by MyScript