— Przyszedł opat — rzucił mi spiesznie...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Potem rzucił się w drugą stronę, z gardła wydobył mu się jęk i jakaś ciecz; konwulsje; żółta i lepka ciecz...
»
Nie oglądając się na ewentualne ofiary, dopadłem pierwszego stopnia, przekręciłem pierścień na pierwszej kuli i rzuciłem ją na szczyt schodów...
»
Rzuciła się teraz do tego bigosu, ratując go przed najmniejszym cieniem przypalenia i nagle łyżka omal nie wypadła jej z ręki...
»
— Ha! Pora ci już, pora rozejrzeć się za jaką głupią panną…Było rzeczą powszechnie wiadomą, że John Nieven jest nieprzejednanym wrogiem kobiet,...
»
Dziesięcioletnie bliżniaczki ze Złotego Brzegu stanowiły całkowite przeciwieństwo tego, jak ludzie wyobrażają sobie bliźniacze siostry — były do...
»
miejskiej partyzantki? Baader (z odpowiednim naciskiem) — a czy wasza interwencja nie jest niezbitym dowodem na to, że taka partyzantka jest...
»
Uszczęśliwieni chłopcy natychmiast pobiegli na dwór, Una poszła pomóc cioci Marcie przy zmywaniu — choć gderliwa staruszka niechętnie przyjmowała jej...
»
By to pierwszy krok na drodze ustpstw, jakie mia Kazimierz Jagielloczyk poczyni wobec szlachty w przyszoci...
»
Oto Jan, zaproszony pewnego wieczoru, przyszedł do kuchni i przesiedział kilka godzin, rozmawiając z nią bardzo przyzwoicie...
»
W moich rozmowach ze Stanisławom Beresiem znajduje się kilka miejsc wykropkowanych — wtedy już pozwalano znaczyć w taki sposób ingerencje cenzury...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

— Pogadaliśmy trochę. Robi trudności, mówi, że nie odda lasu za marne grosze. Już wytargował więcej, niż postanowiliśmy, stary rabuś! Ale ja zrobię z tym porządek.
— Co za trudności? Przecież już uzgodniliśmy...
— Nie wtrącaj się, szefie, błagam — prosił Zorba. — Wszystko zepsujesz. Ani słowem nie wspominaj teraz o sta­rej cenie. Ona jest nieaktualna. Nie marszcz brwi! Nie­aktualna, mówię. Dostaniemy las na pół darmo.
— Co ty znowu knujesz, Zorbo?
— Zostaw, to moja sprawa, naoliwię coś i koło się po­toczy — zrozumiałeś?
— A to dlaczego? Nie rozumiem...
— Dlatego, że w Kastellionie wydałem więcej, niż nale­żało. Dlatego, że Lola kosztowała mnie, to znaczy ciebie, ładną forsę. Myślisz, że zapomniałem? Myślisz, że nie mam ambicji? Nie chcę plamy na moim honorze! Ja wydałem, ja płacę. Zrobiłem rachunek: Lola kosztowała mnie siedem tysięcy, odbiję to sobie na kupnie lasu. Za Lolę zapłaci opat, klasztor, Matka Boska. To jest mój plan — jak ci się podoba?
— Wcale mi się nie podoba. Dlaczego Matka Boska ma odpowiadać za twoje ekscesy?
— Odpowiada, i to bardzo! Urodziła syna: Boga, Bóg stworzył mnie: Zorbę — i dał mi to, co wiesz, a ja rozu­miem, a to z kolei sprawia, że tracę głowę na widok ko­biety i otwieram portfel. Teraz rozumiesz? Najświętsza Panienka zawiniła, niech płaci.
— Nie podoba mi się to wszystko, Zorbo.
— To dalsza sprawa, szefie. Najpierw odzyskajmy na­sze siedem tysięcy, potem pogadamy. “Pokochaj mnie miły — potem będę znowu twoją ciocią". Znasz tę pio­senkę?
Zjawił się tłusty ojciec ochmistrz.
— Zechciejcie wejść — powiedział słodkim, świętoszkowatym tonem. — Wieczerza gotowa.
Poszliśmy do refektarza — dużej sali zastawionej ła­wami i długimi, wąskimi stołami. Czuć tu było zjełczały olej i ocet. W głębi stary fresk przedstawiał Ostatnią Wie­czerzę. Jedenastu wiernych uczniów skupionych niby stado owieczek wokół Chrystusa, a po drugiej stronie całkiem samotny, rudobrody Judasz o wypukłym czole i orlim no­sie. Chrystus spoglądał wyłącznie na niego.
Ojciec ochmistrz usiadł, wskazując mi miejsce po swo­jej prawej stronie, a Zorbie po lewej.
— Wybaczcie mi, ale jest post — oznajmił. — Mimo że jesteście gośćmi, nie dostaniecie ani oliwy, ani wina. Po­błogosław, Panie, te hojne dary...
Przeżegnaliśmy się i milcząc sięgnęliśmy po oliwki, szczypior i świeży bób. Żuliśmy to wolno niby króliki.
— Takie jest nasze życie — westchnął ojciec ochmistrz — umartwienia, post. Ale już, bracia, nadchodzi dzień zmartwychwstania i na ziemię zstąpi Baranek, zwiastu­jąc królestwo niebieskie.
Chrząknąłem. Zorba trącił mnie pod stołem, jakby chciał powiedzieć: bądź cicho.
— Widziałem ojca Zachariasza... — rzekł, żeby zmienić temat.
Ochmistrz ocknął się:
— Może ci ten obłąkaniec coś mówił? — spytał zanie­pokojony. — Ma w sobie siedmiu demonów, nie słuchaj go. Jego dusza jest nieczysta i dlatego wszędzie widzi tyl­ko brudy.
Dzwon uderzył ponuro, oznajmiając godzinę wieczor­nych modłów. Ochmistrz przeżegnał się i wstał.
— Muszę iść — rzekł. — Rozpoczęła się Pasja. Chodź­my dźwigać krzyż razem z Chrystusem. Dziś jesteście zmęczeni podróżą — zwrócił się do nas. — Możecie udać się na spoczynek, ale jutro na Jutrznię...
— Łotry! — zasyczał Zorba, zaledwie mnich się oddalił. — Świnie! Kłamcy! Muły!
— Co się stało, Zorbo? Czy Zachariasz coś powiedział?
— Nic się nie przejmuj, szefie. Do diabła z tym! Jeśli nie podpiszą, pokażę im, gdzie raki zimują.
Poszliśmy do celi, którą dla nas przygotowano. W rogu wisiała stara ikona, na której Matka Boska tuliła do swo­jej twarzy główkę Syna; jej wielkie oczy pełne były łez.
Zorba pokiwał głową.
— Wiesz, szefie, dlaczego ona płacze?
— Nie.
— Dlatego, że widzi. Gdybym był malarzem świętych obrazów, przedstawiłbym Matkę Boską bez oczu, uszu i nosa, bo mi jej żal.
Wyciągnęliśmy się na twardym posłaniu. Deski zachowały jeszcze zapach drzewa cyprysowego. Przez otwarte okno wdzierał się lekki podmuch wiatru pachnącego wio­sną. Z dziedzińca od czasu do czasu dochodziły ponure niby odgłos nawałnicy pienia. Za oknem zaśpiewał słowik, po chwili nieco dalej zawtórował mu drugi, potem trzeci. Noc tchnęła miłością.
Nie mogłem zasnąć. Śpiew słowika współbrzmiał z Gorz­kimi Żalami, a ja też próbowałem wstąpić na Golgotę, kro­cząc pomiędzy kwitnącymi drzewami pomarańczy śladem ciężkich kropli krwi. Poprzez błękit wiosennej nocy wi­działem blade, chwiejące się ciało Chrystusa, zroszone zim­nym, kroplistym potem. Widziałem jego wątłe, drżące dłonie, złożone w błagalnym, niemal żebraczym geście. Biedacy z Galilei biegli za Nim krzycząc: “Hosanna! Ho­sanna!" Nieśli w rękach palmowe gałązki i rozścielali na ziemi płaszcze, aby stąpał po nich. A On spoglądał na tych, których ukochał. Żaden z nich nie widział przenikającej Go rozpaczy. Tylko On jeden wiedział, że idzie na śmierć. Samotny pod gwiaździstym stropem, pełen cichego bólu, szukał pociechy dla swego człowieczego serca: “Niby ziar­no rzucone w glebę i ty, moje serce, musisz umrzeć i zstą­pić pod ziemię. Nie lękaj się, bo nie ma innej drogi, byś przyniosło dojrzały plon dla nakarmienia nieszczęsnych, którzy giną z głodu".
Lecz serce człowiecze drżało w Nim i ściskało się bo­leśnie. Nie chciało umierać...

Powered by MyScript