— Pogadaliśmy trochę. Robi trudności, mówi, że nie odda lasu za marne grosze. Już wytargował więcej, niż postanowiliśmy, stary rabuś! Ale ja zrobię z tym porządek. — Co za trudności? Przecież już uzgodniliśmy... — Nie wtrącaj się, szefie, błagam — prosił Zorba. — Wszystko zepsujesz. Ani słowem nie wspominaj teraz o starej cenie. Ona jest nieaktualna. Nie marszcz brwi! Nieaktualna, mówię. Dostaniemy las na pół darmo. — Co ty znowu knujesz, Zorbo? — Zostaw, to moja sprawa, naoliwię coś i koło się potoczy — zrozumiałeś? — A to dlaczego? Nie rozumiem... — Dlatego, że w Kastellionie wydałem więcej, niż należało. Dlatego, że Lola kosztowała mnie, to znaczy ciebie, ładną forsę. Myślisz, że zapomniałem? Myślisz, że nie mam ambicji? Nie chcę plamy na moim honorze! Ja wydałem, ja płacę. Zrobiłem rachunek: Lola kosztowała mnie siedem tysięcy, odbiję to sobie na kupnie lasu. Za Lolę zapłaci opat, klasztor, Matka Boska. To jest mój plan — jak ci się podoba? — Wcale mi się nie podoba. Dlaczego Matka Boska ma odpowiadać za twoje ekscesy? — Odpowiada, i to bardzo! Urodziła syna: Boga, Bóg stworzył mnie: Zorbę — i dał mi to, co wiesz, a ja rozumiem, a to z kolei sprawia, że tracę głowę na widok kobiety i otwieram portfel. Teraz rozumiesz? Najświętsza Panienka zawiniła, niech płaci. — Nie podoba mi się to wszystko, Zorbo. — To dalsza sprawa, szefie. Najpierw odzyskajmy nasze siedem tysięcy, potem pogadamy. “Pokochaj mnie miły — potem będę znowu twoją ciocią". Znasz tę piosenkę? Zjawił się tłusty ojciec ochmistrz. — Zechciejcie wejść — powiedział słodkim, świętoszkowatym tonem. — Wieczerza gotowa. Poszliśmy do refektarza — dużej sali zastawionej ławami i długimi, wąskimi stołami. Czuć tu było zjełczały olej i ocet. W głębi stary fresk przedstawiał Ostatnią Wieczerzę. Jedenastu wiernych uczniów skupionych niby stado owieczek wokół Chrystusa, a po drugiej stronie całkiem samotny, rudobrody Judasz o wypukłym czole i orlim nosie. Chrystus spoglądał wyłącznie na niego. Ojciec ochmistrz usiadł, wskazując mi miejsce po swojej prawej stronie, a Zorbie po lewej. — Wybaczcie mi, ale jest post — oznajmił. — Mimo że jesteście gośćmi, nie dostaniecie ani oliwy, ani wina. Pobłogosław, Panie, te hojne dary... Przeżegnaliśmy się i milcząc sięgnęliśmy po oliwki, szczypior i świeży bób. Żuliśmy to wolno niby króliki. — Takie jest nasze życie — westchnął ojciec ochmistrz — umartwienia, post. Ale już, bracia, nadchodzi dzień zmartwychwstania i na ziemię zstąpi Baranek, zwiastując królestwo niebieskie. Chrząknąłem. Zorba trącił mnie pod stołem, jakby chciał powiedzieć: bądź cicho. — Widziałem ojca Zachariasza... — rzekł, żeby zmienić temat. Ochmistrz ocknął się: — Może ci ten obłąkaniec coś mówił? — spytał zaniepokojony. — Ma w sobie siedmiu demonów, nie słuchaj go. Jego dusza jest nieczysta i dlatego wszędzie widzi tylko brudy. Dzwon uderzył ponuro, oznajmiając godzinę wieczornych modłów. Ochmistrz przeżegnał się i wstał. — Muszę iść — rzekł. — Rozpoczęła się Pasja. Chodźmy dźwigać krzyż razem z Chrystusem. Dziś jesteście zmęczeni podróżą — zwrócił się do nas. — Możecie udać się na spoczynek, ale jutro na Jutrznię... — Łotry! — zasyczał Zorba, zaledwie mnich się oddalił. — Świnie! Kłamcy! Muły! — Co się stało, Zorbo? Czy Zachariasz coś powiedział? — Nic się nie przejmuj, szefie. Do diabła z tym! Jeśli nie podpiszą, pokażę im, gdzie raki zimują. Poszliśmy do celi, którą dla nas przygotowano. W rogu wisiała stara ikona, na której Matka Boska tuliła do swojej twarzy główkę Syna; jej wielkie oczy pełne były łez. Zorba pokiwał głową. — Wiesz, szefie, dlaczego ona płacze? — Nie. — Dlatego, że widzi. Gdybym był malarzem świętych obrazów, przedstawiłbym Matkę Boską bez oczu, uszu i nosa, bo mi jej żal. Wyciągnęliśmy się na twardym posłaniu. Deski zachowały jeszcze zapach drzewa cyprysowego. Przez otwarte okno wdzierał się lekki podmuch wiatru pachnącego wiosną. Z dziedzińca od czasu do czasu dochodziły ponure niby odgłos nawałnicy pienia. Za oknem zaśpiewał słowik, po chwili nieco dalej zawtórował mu drugi, potem trzeci. Noc tchnęła miłością. Nie mogłem zasnąć. Śpiew słowika współbrzmiał z Gorzkimi Żalami, a ja też próbowałem wstąpić na Golgotę, krocząc pomiędzy kwitnącymi drzewami pomarańczy śladem ciężkich kropli krwi. Poprzez błękit wiosennej nocy widziałem blade, chwiejące się ciało Chrystusa, zroszone zimnym, kroplistym potem. Widziałem jego wątłe, drżące dłonie, złożone w błagalnym, niemal żebraczym geście. Biedacy z Galilei biegli za Nim krzycząc: “Hosanna! Hosanna!" Nieśli w rękach palmowe gałązki i rozścielali na ziemi płaszcze, aby stąpał po nich. A On spoglądał na tych, których ukochał. Żaden z nich nie widział przenikającej Go rozpaczy. Tylko On jeden wiedział, że idzie na śmierć. Samotny pod gwiaździstym stropem, pełen cichego bólu, szukał pociechy dla swego człowieczego serca: “Niby ziarno rzucone w glebę i ty, moje serce, musisz umrzeć i zstąpić pod ziemię. Nie lękaj się, bo nie ma innej drogi, byś przyniosło dojrzały plon dla nakarmienia nieszczęsnych, którzy giną z głodu". Lecz serce człowiecze drżało w Nim i ściskało się boleśnie. Nie chciało umierać...
|