Roześmiałem się, ale jakoś pokornie, jak bym pragnął przebłagać przyjaciela. Tylko prawdziwy przyjaciel mógł się do tego stopnia unieść. Ogarnęło mnie przygnębienie. Nasz pierwszy mechanik przyjął wiadomość o moim wybryku trochę łaskawiej, jakkolwiek wytłumaczył go sobie także w charakterystyczny sposób. Był to człowiek jeszcze młody, ogromnie chudy, z niespokojną twarzą okoloną puszystym, ciemnym zarostem. Bez względu na to, czy statek znajdował się na morzu, czy w przystani, widywano pana inżyniera biegającego od rana do nocy po tylnym pokładzie: twarz jego wyrażała zawsze niezmierne natężenie i napięcie duchowe, które powstawało z powodu niemiłych sensacji fizycznych wynikających z wewnętrznych zaburzeń. Biedak cierpiał bowiem ustawicznie na złą przemianę materii. Jego pogląd na moją sprawę był bardzo prosty: zawyrokował — oczywiście! — że muszę być bardzo chory na wątrobę. Radził mi, abym odbył na statku jeszcze jedną podróż okrężną i przez ten czas zażywał pewien opatentowany środek, w którego skuteczność wierzył niezachwianie. — Wiem już, jak będzie. Kupię ci z własnej kieszeni dwie butelki tego lekarstwa. Cóż więcej mógłbym zrobić dla ciebie? Nie wątpię, że byłby popełnił to szlachetne okrucieństwo przy najmniejszym objawie ustępliwości z mojej strony. Ale ja czułem się w owej chwili bardziej zgnębiony, bardziej zrażony do życia niż kiedykolwiek. Półtoraroczna służba na statku, podczas której wzbogaciłem się o tyle nowych i różnorodnych doświadczeń, wydała mi się teraz jałową, pospolitą stratą czasu. Czułem — jak by to wyrazić? — że z tego otoczenia nie wykrzeszę dla siebie prawdy. Gdyby mnie spytano, o jaką prawdę mi chodzi, nie umiałbym dać na to odpowiedzi. Przyciśnięty do muru, byłbym się prawdopodobnie rozpłakał. Byłem jeszcze dość młody, by się czegoś podobnego dopuścić. Nazajutrz udaliśmy się z kapitanem do urzędu portowego dla załatwienia formalności związanych z moją dymisją. Kapitanat portu mieścił się w wysokiej, chłodnej, białej sali, którą wypełniało pogodne światło dnia sączącego się poprzez zasłony. Wszyscy obecni — zarówno urzędnicy, jak przybysze — ubrani byli również biało, tylko ciężkie, politurowane biurka, ustawione rzędem pośrodku sali, odcinały się ciemno na jasnym tle. Leżały na nich rozrzucone papiery niebieskiej barwy. Olbrzymie punkah[3], umieszczone u sufitu, wywoływały łagodny powiew, który ochładzał ten niepokalany przybytek, muskając nasze spocone głowy. Urzędnik siedzący za biurkiem uśmiechnął się uprzejmie i zachował ten uśmiech do chwili, w której na niedbałe zapytanie: — Czy umowa ma być unieważniona i spisana na nowo? — otrzymał odpowiedź kapitana: — Nie. Zupełnie skreślona. — Wtedy uśmiech jego zniknął, a twarz przyoblekła się w uroczystą powagę. Nie spojrzał już w moją stronę aż do chwili, w której podał mi moje papiery z wyrazem tak głębokiego ubolewania, jak by co najmniej doręczał mi paszport do Hadesu. Podczas gdy układałem papiery, zadał półgłosem jakieś pytanie memu zwierzchnikowi. Ten odpowiedział dobrodusznie: — Nie. Opuszcza nas, by powrócić do kraju. — Ach tak! — westchnął urzędnik kiwając głową nad żałosnym stanem mego umysłu. Jakkolwiek nie widywałem go dotąd nigdy poza biurem, pochylił się teraz ku mnie i uścisnął moją rękę z takim współczuciem, jak by żegnał skazańca idącego na szubienicę, ja zaś odegrałem swoją rolę niewdzięcznie, zachowując się w sposób szorstki, godny zatwardziałego przestępcy. Żaden statek nie odpływał w najbliższych dniach do kraju. Zważywszy, że byłem teraz żeglarzem bez statku, człowiekiem, który na jakiś czas zerwał dobrowolnie z morzem i zeszedł do roli przeciętnego turysty, powinienem był może zatrzymać się w hotelu. Miałem hotel wprost przed sobą, naprzeciwko kapitanatu portu: niski budynek o białych filarach, zbudowany w pałacowym stylu i otoczony wzorowo utrzymanym trawnikiem. Czułbym się tam istotnie turystą! Rzuciwszy w stronę hotelu niechętne spojrzenie, skierowałem się w przeciwną stronę, do klubu oficerów marynarki. Szedłem zrazu w słońcu, lekceważąc sobie spiekotę, potem pod osłoną wielkich drzew esplanady, nie odczuwając przyjemności cienia. Podzwrotnikowy upał przesączał się przez gęste liście i poprzez mój lekki przyodziewek, ogarniając mnie całego, przenikał aż do mego buntowniczego mózgu, odejmując mi nawet swobodę myślenia. Klub oficerski mieścił się w wielkim domostwie z dużą werandą i ogródkiem pełnym krzewów, przypominającym ogródki podmiejskie. Kilka drzew dzieliło go od ulicy. Instytucja ta, pomimo że była klubem, miała pewien posmak urzędowy, podlegała bowiem administracji kapitanatu portu. Zarządzającemu klubem oficerskim przysługiwał tytuł naczelnego kierownika. Był to nieszczęsny, zasuszony człowieczek, który wyglądałby okazowe w kostiumie dżokeja. Nie ulegało wątpliwości, że w jakimś okresie swego życia musiał on w tej lub innej roli mieć bliższą znajomość z morzem; ale łatwo było odgadnąć, że w tym kontakcie z żywiołem doznawał, biedak, samych niepowodzeń. Zdawało się, jakoby rodzaj jego zajęcia należał do bardzo łatwych, tymczasem ten dziwny człowiek twierdził uporczywie, że zawód gospodarza klubu przyprawi go o śmierć prędzej czy później. Brzmiało to dosyć tajemniczo. Może wszystko było ponad jego siły. Jedno nie ulega wątpliwości, że do gości klubowych usposobiony był po prostu wrogo. Wchodząc do lokalu klubowego pomyślałem sobie, że tym razem nasz gospodarz musi być zadowolony. Panowała tu bowiem grabowa cisza. Pokoje wydawały się zupełnie niezamieszkałe, a i weranda była prawie pusta, tylko na przeciwległym jej końcu jakiś jegomość drzemał na leżaku. Zbudzony odgłosem moich kroków, otworzył jedno oko, przerażająco podobne do oka ryby. Widząc, że to ktoś nieznajomy, wycofałem się z werandy i minąwszy salę jadalną, wielki, pusty pokój z nieruchomym punkah zawieszonym mad środkiem stołu, zapukałem do najbliższych drzwi, na których czarnymi literami wypisane były słowa: „Naczelny kierownik klubu”. W odpowiedzi usłyszałem podrażniony, żałosny jęk: — Ach, Boże, Boże, któż tam znowu? — wszedłem więc bez wahania.
|