Nie domyślałem się wtedy, że po kilku dniach odwrócą się nasze role: że Burns będzie błagał mnie o pozostawienie go na statku, ja zaś będę zbywał go wymijającymi odpowiedziami. Cała sprawa zaczynała przybierać obrót prawie tragiczny. Drażliwy problem — co uczynić z Burnsem? — był tu tylko epizodem, jednym powikłaniem więcej w całokształcie zagadnienia, które polegało na wydostaniu się z portu za wszelką cenę. Czułem się odpowiedzialny za wszystko, za ludzi i ładunek, za materialną powłokę mego statku i za jego duszę, zapadającą teraz w niezdrowy sen wśród wyziewów błotnistej rzeki. Pierwszy oficer, w okresie kiedy pełnił jeszcze funkcje kapitana, podpisał był nieopatrznie kontrakt najmu statku, co mogłoby okazać się nawet korzystne, gdyby się miało do czynienia z idealnie uczciwymi ludźmi. Wystarczyło mi jednak rzucić okiem na dokument, by domyślić się od razu, że ta umowa ściągnie na nas jakąś biedę. Burns, któremu wyjawiłem swe obawy, uznał za stosowne się obrazić. — Pan kapitan chce zapewne udowodnić, że postąpiłem jak głupiec? Odpowiedziałem mu z dobrotliwym a niewzruszonym spokojem (który zdawał się wprawiać mego pomocnika w coraz większe zdumienie), że żadnych wniosków nie zamierzam wyciągać, co się zaś tyczy moich obaw, to przyszłość wykaże, czy były uzasadnione. Wykazała to aż nadto dobrze. Kłopotów miałem wyżej uszu. Były dni, w których wspominałem kapitana Gilesa z zupełną nienawiścią. Jego to „przenikliwości” zawdzięczam swoje obecne położenie. Rozpamiętując jego wieszcze słowa: ,,Roboty tam panu nie zabraknie”, gotów byłem przypuszczać, że naumyślnie urządził to wszystko, by spłatać złego figla naiwnemu młodzieńcowi. Tak! Roboty tu nie brakło ani powikłań sprzyjających nabraniu życiowego doświadczenia. Ludzie mają na ogół wysokie wyobrażenie o korzyściach płynących z doświadczenia. Przekonałem się jednakże na własnej skórze to pojęcie, przeciwstawiane miłym złudzeniom wieku młodzieńczego, ma dużo mniej od nich uroku. Moje złudzenia rozwiewały się szybko. Nie będę rozwodził się nad przeszkodami, którym swój „rozwój” zawdzięczam, dadzą się one ująć w jednym słowie „zwłoka”. Społeczeństwo, które wymyśliło przysłowie: „Czas to pieniądz”, zrozumie moją udrękę. Okropne słowo „zwłoka” dźwięczało mi w uszach jak dzwon pogrzebowy i wciskając się w najtajniejsze zakamarki mego mózgu podcinało resztę energii. Gorzkie, zabójcze słowo. Jedyne wyrazy ludzkiego współczucia, które wtedy słyszałem, pochodziły, jak przystało, z ust zacnego lekarza. Lekarz powinien być „ludzkim” z obowiązku, ten człowiek był jednak „ludzkim” z natury. Jego troskliwość nie wynikała z zawodowego nałogu, czułem się bowiem zupełnie zdrów. Chorowali natomiast inni, i to było przyczyną częstych jego odwiedzin. Jako urzędowy lekarz naszej legacji tudzież konsulatu czuwał nad stanem zdrowotnym angielskich okrętów. Stan zdrowia mojej załogi był na ogół marny, a groziła nam powszechna zaraza. Ludzie zapadali jeden po drugim. W naszym położeniu czas był więcej niż pieniądzem, stawał się bowiem kwestią życia. Nie widziałem nigdy tak wzorowego zespołu marynarzy, jakim była moja załoga. Uderzyło to nawet doktora. — Zdaje ,się, że pan trafił na wyjątkowo porządnych ludzi — zauważył. I rzeczywiście, moi ludzie byli nie tylko trzeźwi, ale i tak rozsądni, że z własnej inicjatywy wyrzekli się wycieczek do miasta. Ja ze swej strony nie pozwalałem przeciążać ich pracą i kazałem wszędzie rozwieszać zasłony, by ustrzec ich przed szkodliwym działaniem słońca. Zacny lekarz pochwalił moją ostrożność. — Pańskie zarządzenia wydają mi się bardzo rozumne, panie kapitanie. Nie umiem powiedzieć, ile dobrego sprawiły mi te słowa. Okrągła, rumiana twarz doktora, okolona jasnymi bokobrodami, wydała mi się uosobieniem powabu. Był on jedyną na świecie istotą, która okazywała mi jakiekolwiek zainteresowanie. Po każdej wizycie lekarskiej przychodził do mojej kajuty na półgodzinną pogawędkę. — Nie pozostaje mi chyba nic innego — powiedziałem mu w ciągu jednej z naszych rozmów — jak nadał przestrzegać pańskich przepisów, dopóki nie wyprowadzę statku na pełne morze? Pochylił głowę i przymykając oczy poza wielkimi okularami, powtórzył bez przekonania: — Na pełne morze?… Zapewne. Pierwszym z załogi, którego powaliła choroba, był nasz steward, ten sam, który pierwszy mnie przywitał w dniu mego przybycia na statek. Wyniesiono go ze statku z oznakami cholery i umarł w przeciągu tygodnia. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć z okropnego wrażenia, jakie czynił na mnie ten pierwszy cios zadany przez zabójczy klimat, gdy z kolei Burns położył się do łóżka nie przemówiwszy słowa do nikogo. Przypuszczam, że po części nabawił się choroby z własnej winy, reszty zaś dokonał klimat, który na kształt niewidzialnego smoka zatruwał swym oddechem wodę, powietrze i nadbrzeżne mokradła. Burns zdawał się być z góry upatrzoną ofiarą zarazy. Znalazłem go leżącego na wznak, z ponuro wytrzeszczonymi oczyma; buchało od niego żarem jak od rozpalonego piecyka. Na moje pytania ledwo odpowiadał, mruknął tylko z podrażnieniem: — Czyż nie wolno już człowiekowi położyć się na parę godzin, gdy go głowa rozboli? Wieczorem, siedząc w salonie po skończonym obiedzie, słyszałem ustawicznie jego pomruk dochodzący z sąsiedniej kabiny. Ransome, który zbierał naczynia ze stołu, odezwał się do mnie: — Obawiam się, panie kapitanie, że nie będę mógł otoczyć pana Burnsa takim staraniem, jakiego wymaga stan jego zdrowia. Większą część dnia muszę spędzać w kambuzie. Ransome był kucharzem okrętowym. W dniu, w którym obejmowałem statek, Burns wskazał mi go, stojącego na pokładzie i wpatrzonego w rzekę, z rękoma skrzyżowanymi na szerokiej piersi. Nawet z odległości zwracał uwagę proporcjonalną budową ciała i tą doskonałą równowagą postawy, która cechuje starych marynarzy. Jego oczy spokojne, a bystre, jego uprzejmy wyraz twarzy i swobodne, a zarazem wytworne obejście — czyniły go osobistością wielce pociągającą. Gdy w dodatku dowiedziałem się od Burnsa, że Ransome jest najlepszym marynarzem z załogi, wyraziłem zdziwienie, że człowiek tak jeszcze młody i obdarzony tak dzielnym wyglądem zadowala się rolą okrętowego kucharza. — Choroba serca — objaśnił mnie Burns. — Coś tam jest nie w porządku. Każdy wysiłek może go przyprawić o nagłą śmierć.
|