Spojrzał na Roberta poprzez salę. Jego dawny przyjaciel, bliższy mu niż brat. - Robercie, proszę. W imię naszej miłości. W imię miłości, jaką darzyłeś moją siostrę. Król patrzył na nich długą chwilę, a potem skierował wzrok na żonę. - A niech cię, Cersei - rzucił głosem przepełnionym nienawiścią. Ned delikatnie wyswobodził się z objęć Sansy. Znowu poczuł zmęczenie ostatnich czterech dni. - A zatem sam to zrób, Robercie - powiedział głosem zimnym i ostrym jak stal. - Miej przynajmniej odwagę zrobić to własnymi rękoma. Robert posłał mu obojętne spojrzenie i wyszedł bez słowa, powłócząc ciężko nogami. W sali zapadła cisza. - Gdzie jest wilkor? - spytała Cersei Lannister. Stojący obok niej książę Joffrey uśmiechał się. - Bestia jest przywiązana przed bramą, Wasza Miłość. - W głosie ser Barristana Selmy dało się odczuć niechęć. - Poślijcie po Ilyna Payne’a. - Nie - przemówił Ned. - Jory, zaprowadź dziewczynki do pokoju i przynieś mi Lód. - Z trudem wydusił z siebie te słowa, ale się nie zawahał. - Jeśli tak ma być, to sam to zrobię. Cersei Lannister spojrzała na niego podejrzliwie. - Ty, Stark? Czy to jakaś sztuczka? Dlaczego miałbyś to robić? Wszyscy skierowali wzrok na niego, lecz zabolało go tylko spojrzenie Sansy. - Ona jest z północy i zasługuje na coś lepszego niż rzeźnik. Wyszedł z sali, rzucając na boki groźne spojrzenia, ścigany płaczem córki. Poszedł w miejsce, gdzie przywiązano łańcuchem młodego wilkora. Ned usiadł obok wilczycy. - Damo - powiedział, wymawiając wolno jej imię. Nigdy dotąd nie zwracał uwagi na imiona, które jego dzieci nadały swoim zwierzętom, lecz teraz zobaczył, że Sansa wybrała właściwie imię. Dama była najmniejsza z całego miotu, najładniejsza, najłagodniejsza i najbardziej ufna. Popatrzyła na niego swoimi złocistymi ślepiami, a on zanurzył dłoń w jej gęstą szarą sierść. Jory przyniósł miecz. Eddard Stark nie pamiętał, by kiedykolwiek miał trudniejsze zadanie do wykonania. Kiedy było już po wszystkim, powiedział: - Wybierz czterech ludzi i wyślij ich z ciałem na północ. Niech ją pochowają w Winterfell. - Mają jechać tak daleko? - spytał Jory z niedowierzaniem. - Tak daleko - powtórzył Ned. - Kobieta Lannisterów nigdy nie dostanie jej skóry. - Wracał właśnie do wieży potwornie zmęczony, gdy nadjechał Sandor Clegane ze swoimi ludźmi. Ned dostrzegł coś przerzuconego za nim przez grzbiet jego wierzchowca, coś ciężkiego, owiniętego w zakrwawiony płaszcz. - Ani śladu po twojej córce, Namiestniku - powiedział Ogar. - Ale dzień nie całkiem stracony. Mamy jej pupilka. - Odwrócił się i zrzucił ciężar pod nogi Neda. Ned schylił się i odwinął płaszcz, przeżuwając słowa, które będzie musiał powiedzieć Aryi. Ale to nie była Nymeria. Ujrzał Mycaha, chłopaka rzeźnika. Całe jego ciało pokrywała zastygła krew. Cięcie, które otrzymał z góry, rozcięło go niemal na pół, od ramienia po pas. - Dopadłeś go - powiedział Ned. Wydawało się, że oczy Ogara migocą poprzez stal jego ohydnego hełmu w kształcie psiej głowy. - Biegł. - Spojrzał na Neda i roześmiał się. - Ale nie dość szybko. Bran Wydawało się, jakby spadał całą wieczność. Leć, wyszeptał głos w ciemności, lecz Bran nie potrafił latać, więc spadał dalej. Maester Luwin zrobił małego chłopca z gliny, wypiekł go, ubrał w ubranie Brana i zrzucił z dachu. Bran pamiętał, jak się roztrzaskał. - Ale ja nigdy nie spadam - powiedział, opadając. Ziemia znajdowała się tak daleko pod nim, że ledwie ją widział poprzez szarą mgłę, lecz wyczuwał, jak szybko spada, i wiedział, co go czeka na dole. Nawet we śnie nie można spadać w nieskończoność. Wiedział, że obudzi się na moment przed uderzeniem o ziemię. Człowiek zawsze się wtedy budzi. A jeśli nie? Usłyszał głos. Ziemia przybliżyła się - chociaż wciąż znajdowała się daleko od niego, oddalona o tysiąc mil - lecz teraz była coraz bliżej. Tutaj, w ciemności, panował chłód. Nie było słońca ani gwiazd, jedynie ziemia w dole, przybliżająca się, żeby go roztrzaskać, i jeszcze szara mgła i szepcący głos. Miał ochotę płakać. Nie płakać. Latać. - Nie potrafię latać - powiedział Bran. - Nie potrafię, nie potrafię… Skąd wiesz? Próbowałeś kiedyś? Głos brzmiał wysoko i cienko. Bran rozejrzał się, żeby zobaczyć, skąd pochodzi. Razem z nim kołowała w dół wrona, leciała tuż za nim. - Pomóż mi - powiedział. - Próbuję - odpowiedziała wrona. - A masz jakieś ziarno? Bran sięgnął do kieszeni, tymczasem ciemność wirowała wokół niego nieustannie. Kiedy wyciągnął rękę, spomiędzy jego palców wypadły złociste ziarenka i zaczęły spadać razem z nim. Wrona usiadła na jego dłoni i zaczęła jeść. - Czy naprawdę jesteś wroną? - spytał Bran. A czy ty naprawdę spadasz? - odpowiedziała pytaniem wrona. - To tylko sen - powiedział Bran. Czyżby?, spytała wrona. - Obudzę się, kiedy uderzę o ziemię - powiedział Bran do ptaka. - Umrzesz, kiedy uderzysz o ziemię - oświadczyła wrona. Znowu zaczęła dziobać ziarno. Bran spojrzał w dół. Teraz widział góry, ich ośnieżone szczyty i srebrzyste nitki rzek w ciemnych lasach. Zamknął oczy i rozpłakał się. To na nic, odezwała się wrona. - Mówiłam ci, musisz latać, a nie płakać. Czy to trudne? Zobacz. Wrona wzbiła się w powietrze i zatoczyła koło wokół dłoni Brana. - Ty masz skrzydła - zauważył Bran. Może ty także je masz.
|