Tamta Barbara brała tylko piąty. Tak. Więcej nie
pamiętam.
Byłam jak przykuta do łodzi dryfującej po oceanie, odbijającej się o skaliste nabrzeża, bez
wioseł, bez rąk. Ach, żeby w końcu przyszedł jeden duży pająk i
pozjadał wszystkie małe
pająki. Trzeba otworzyć drzwi do ogrodu.
Nie wiedziałam jak mijają godziny, dni, pory roku. Czas zatrzymał
się albo oszalał w
niewiadomym kierunku. Wszystko było przeliczane na dawki koki,
miłosne chwile, puste
strzykawki, zbędne nakładanie butów. Kupę zawsze można zrobić
obok łóżka albo w majtki.
Telefony, telefony. Dopiero po wzrastających porcjach narkotyku
potrafiłam odliczyć
czasokres, który upływa pomiędzy jednym a drugim zaistnieniem
ukłucia. To impulsy
czasowe są wysyłane do mózgu poprzez żyły, a raczej zawartą w
nich truciznę.
Rok 1990? Nie rozśmieszajcie mnie.
60
Lodowatość lub zlewające poty. Jakiś olbrzym potrząsa mnie za lewe ucho. Niedługo
skończę pisanie. A już myślałam, że umrę spokojnie zadławiona
rzygowiną. A tu mi jeszcze
grają dobrą muzykę.
JA jako nielogiczna postać. Śmierć popija dyskretnie wódkę.
Czasami i ona marznie.
Zagrożenie narasta. Kiedyś potrafiłam się doskonale oszukiwać,
teraz i tzw. mechanizmy
obronne (patrz psychologia) zawiodły całkowicie. Sądzę, że uda
mi się nie popaść w stan
paniki.
Świat się zmienił, pomalowany ręką innego szaleńca, który
dobierał barwy według jemu
tylko znanej metody. W tramwaju twarze pasażerów zmieniały się
w szczurze pyski lub żabie
oczy.
Ktoś pomalował mnie na niebiesko, błękitno i wyglądałam jak
bezchmurne niebo w
wiosenny poranek. Żartowniś. Dał mi fioletowe oczy i czarne zęby.
Złożyłam protest u
policjanta kierującego ruchem na głównym skrzyżowaniu miasta.
Wypisał mi mandat za
zakłócanie porządku publicznego na świeżym, kobiecym łożysku.
Przypominał kotlet
schabowy z dzieciństwa; ojciec piekł mi takie, świeżutkie, prosto z patelni.
Uwaga, uwaga, teren skażony nieznaną chorobą duszy.
Nieznane mocarstwa wysłały na mój ogród broń biologiczną pod
postacią mikroskopijnych
robaczków, połyskujących stalowymi pancerzami, owadami o
trójwymiarowych
przestrzeniach między oczami oraz niewidzialnymi insektami,
które opadają na ciało
61
milionami natrętnych nóżek. To spisek przeciwko kokainie.
Walczyłam dzielnie,
strzepywałam z siebie wroga, drapałam się, czochrałam tj.
pocierałam plecami klamkę,
tarzałam w kałużach. Nożem wydłubywałam najsilniejsze
jednostki z powłok skóry, które
składały jaja. Te, które zawładnęły pochwą, były nieuchwytne.
Usiłowałam przedostać się do
lekarza, lecz nagle robaczki przeistoczyły się w krasnoludki i
uciekły do mysich dziur. Cały
świat skarłowaciał, a może to ja królowałam w krainie liliputów.
Już się na nią tak nie wpieprzam. Wiem, że przyniesie mi
całkowity spokój. Dosyć,
wystarczy, wystarczy grzebania się w obłędzie.
Nowe wylęgi skaczących poziomo pcheł. Gdzie się to wszystko
tworzyło? Jak pojemny
jest mózg człowieka. Podobno psy chorują na schizofrenię.
Z wnętrza ściany padł rozkaz – zniszczyć ogród!
Dermatophagoides pteronyssimus wyzwala pył, który dławi.
Odpadła mi przegroda nosa i
wdychałam świat nowym kanałem.
Zapomniałam tabliczki mnożenia. Koniec z numerami.
Nie dostrzegam pojedynczych liter. Dopiero po kilku sekundach
pojawia się słowo, a za
nim zdanie. No cóż, nie mam połowy mózgu. Doprawdy zadano
mi nową torturę każąc pisać
to wspomnienie.
Wierzyłam, że MOC nadal jest ze mną; zła czy dobra, istniała.
Inaczej nie można było by
tego przeżyć.
Psychiatrzy. Stanowili ważny punkt w pewnym okresie mego
życia, chyba w dzieciństwie.
Testowano mnie, obserwowano, podawano leki, które są
wymysłem szatana albo Boga. Ich
62
bezradność, moje pragnienie bliskości o którym nie miałam prawa im powiedzieć.
Wywoływali we mnie poczucie winy, że jestem taka, czy taka lub
inna.
Luki pamięciowe. Niektóre pojęcia zostały wymazane, jakby
wycięte nożyczkami.
Niczego sobie nie wyobrażam. Doprawdy, widziałam wszystko.
Kiedy za dużo piszę,
śmierć jest niezadowolona i karze mnie dodatkowym bólem nerek
lub skurczem palców.
Widocznie naprawdę wszystko jest tam ustalone. Co do sekundy.
Wyobrażałam sobie, że ludzie pod koniec życia powinni wsiadać
do Autobusu Kresu i
przy dobrej muzyce i ciepłej herbacie, jechaliby na tamtą stronę; w świat spokojnej śmierci
bez hospicjum, bolesnego wyczekiwania, katastrof, samobójców,
wypadków, szpitalnych
oddziałów beznadziejności. Byłby to znak od Boga, jak
przyjacielskie dotknięcie ramienia i
wiadomo, że już trzeba iść. Dwa dni wcześniej, by zdążyć
przeprosić, napisać list, przytulić
się do kochanej osoby, oddać rzeczy osobiste na przechowanie.
Dlaczego każdy koniec nie
miałby być szczęśliwy?
|