Ja sam niecierpliwiłem się, myśląc, że jeżeli ma być kró-
lem, czemuż nie teraz? Wszak legiony i wszystko w pogotowiu? Uległem ich namowom i raz,
gdy nauczał u morskiego wybrzeża, chcieliśmy go ukoronować. Wtedy znikł nam z oczu i
ujrzeliśmy Go, jak w czółnie odpływał na morze. Cóż rzekniesz na to, czcigodny Simonide-
sie? Wszystko, czego szalenie pragną inni ludzie: bogactwo, znaczenie, korona królewska,
nawet miłość poddanych; niczym są dla Niego – niczym, rzeczami bez ceny i wartości. Cóż
mówisz?
Zamyślił się Simonides, głowa opadła mu na piersi – po chwili milczenia ozwał się: żyje
Pan, żyją słowa proroków. Już czas w zieloności, jutro nam odpowie.
– Niech się stanie, jak rzekłeś – rzekł Baltazar z lekkim uśmiechem.
Ben-Hur powtórzył słowa starca: niechaj się stanie, potem dodał: – Nie sądźcie, abym już
wszystko wypowiedział, gdym wspomniał rzeczy, które acz wielkie, przecież każdy, choćby
ich nie widział, uwierzyć może. Ale nie tu kres dziwów i powiem wam rzeczy nierównie
trudniejsze do spełnienia, a dla człowieka iście niemożliwe. Powiedzcie tylko, czy zdołał kto
kiedy wydrzeć śmierci to, co już było jej łupem? Kto kiedy zdołał w umarłego nowe tchnąć
życie? Kto?
– Jeden tylko Bóg – rzekł pobożnie Baltazar.
Ben-Hur skłonił się.
– O mądry Egipcjaninie! Nie śmiem zaprzeczyć słowom twoim, bo zaiste, cóż moglibyście
rzec, gdybyście widzieli człowieka, co pokonał dzieło śmierci, a tak spokojnie, jak to czyni
matka, gdy budzi ze snu swe dziecię. Było to w Naim. Właśnie wchodziliśmy w bramę mia-
sta; nagle wstrzymał nas wychodzący z niej orszak pogrzebowy. Nazarejczyk stanął, czekając
by przeszli, gdy postrzegł wśród tłumu kobietę żałośnie zawodzącą, wdowę, której jedynaka
chowano.
221
Stałem w pobliżu i widziałem twarz cudownego męża, litością zdjętą; użalił się nad nią,
potem podszedł, dotknął mar i rzekł do leżącego na nich w śmiertelnych szatach nieboszczy-
ka: Młodzieńcze, tobie mówię wstań! – Jeszcze nie przebrzmiały słowa, a umarły już usiadł i
począł mówić.
– Takie rzeczy Bóg tylko działać może – rzekł Baltazar do Simonidesa.
– Zważcie – dodał Ben-Hur – że mówię tylko to, czego sam byłem świadkiem wraz z
mnóstwem ludu. W ostatniej naszej podróży tu do Jerozolimy, widziałem czyn podobny, ale
jeszcze wspanialszy i potężniejszy. W Betanii żył człowiek nazwiskiem Łazarz, umarł i po-
chowano go; cztery dni leżał już w zamkniętym grobie, gdy przyprowadzono Nazarejczyka na
miejsce. Kazał odwalić kamień, zamykający wejście do grobu, i ujrzeliśmy wszyscy leżącego
i związanego chustami człowieka, co więcej, zwłoki już się psuć zaczęły. Wielu ludzi stało
wokoło i wszyscy słyszeliśmy jak Nazarejczyk wielkim głosem zawołał: „Łazarzu, wyjdź!”
Próżno bym się silił opisać uczucia, jakich doznawałem, gdy człowiek wezwany wstał i wy-
szedł w śmiertelnych szatach. – Rozwiązać go i puścić, aby szedł. – A gdy rozwiązano całun i
chusty, to krew płynęła w ciele wskrzeszonego i wierzcie mi, przyjaciele moi, był takim, jak
za życia przed chorobą, co go zabrała z tej ziemi. Odtąd żyje, można z nim rozmawiać, a jutro
będziecie mogli go oglądać. Teraz, kiedy wam wszystko powiedziałem, zadaję wam raz jesz-
cze toż samo pytanie i żądam odpowiedzi, po którą przyszedłem. Pytanie to jest racz.ej po-
wtórzeniem twojego własnego pytania, Simonidesie, bo pytam: Czymże więcej niż człowie-
kiem jest Ten, którego zowią Nazarejczykiem?
Słowa te wymówił z pewną uroczystością. Długo w noc roztrząsali trzej mężowie to pyta-
nie. Simonides trwał przy swoim rozumieniu proroków; Ben-Hur przyznawał, że obaj starcy
mają słuszność, bo Nazarejczyk jest Odkupicielem, jak go pojmował Baltazar, ale zarazem i
Królem, którego oczekiwał Simonides.
– Jutro dowiemy się, pokój wam wszystkim. – Wyrzekłszy te słowa, odszedł Ben-Hur z
powrotem do Betanii.
222
ROZDZIAŁ XXXVII
Pierwszą osobą, która nazajutrz wyszła z miasta, skoro otworzono bramy, była Amra z ko-
szem w ręku. Strażnicy nie zadawali jej pytań, bo wychodziła zwykle, zanim słońce na niebie
|