— Kto...?
— Harry, Harry! To tylko ja. Miałeś jakiś straszny sen! — Brenda wtuliła go
w swe ramiona, zarzuciła jego ręce wokół siebie. — O twojej mamie. Już wszyst-
ko dobrze!
Przycisnęła go mocniej do siebie na chwilę, a potem delikatnie uwolniła się.
Jego oczy były ciągle szeroko otwarte, patrzył za nią.
110
111
— O mojej matce? — powiedział. Podała mu kubek z kawą.
— Mówiłeś „mamo”. Rozmawiałeś z nią.
Rozprostował się, poprawił palcami zmierzwione włosy.
— Co mówiłem?
— Niewiele. Takie mamrotanie, że jesteś dorosły i żeby była spokojna. Był to
tylko sen, Harry.
Zdążył się ubrać, zanim dopiła kawę. Następnie zeszli na przystanek. Czekali na
autobus do Harden. Harry pocałował dziewczynę w policzek.
— Do zobaczenia, kochanie — powiedział.
— Jutro? Jutro będzie niedziela.
— W tygodniu zajrzę do ciebie. Pa, kochanie.
Zajęła miejsce z tyłu autobusu. Obserwowała przez szybę jak Harry stoi samot-
nie na przystanku. Po chwili ruszył, ale nie w stronę domu, skierował się w cmen-
tarną bramę.
Harry nie odwiedził Brendy. Praca w damskim salonie fryzjerskim w Harden
nie szła jej dobrze, była rozkojarzona, zaczęła się martwić. Ojciec twierdził, że
zgłupiała, dała się omamić.
— Ten chłopak to cholerny dziwak — oświadczył. — Brenda, nie możesz być
taka uczuciowa. Nie pozwalam ci jechać do Hartlepool. W piątkowy wieczór, kie-
dy chłopaki piją piwo? Możesz jutro zobaczyć swojego stukniętego Harry’ego.
Źle spała tej nocy. Sobotniego poranka wstała wcześnie, pojechała autobusem
do Harry’ego. Miała swój klucz, weszła na poddasze. Nie zastała go. W maszynie
do pisania znajdowała się kartka papieru oznaczona wczorajszą datą i krótka wia-
domość:
„Brenda!
Pojechałem do Edynburga na weekend. Muszę zobaczyć tam paru ludzi, wró-
cę najpóźniej w poniedziałek, wtedy się zobaczymy. Obiecuję. Przepraszam, że nie
wpadłem w tygodniu. Dużo rzeczy chodziło mi po głowie i nie byłoby nam do-
brze.
Kocham, Harry.”
Dwa ostatnie słowa sprawiły, że mu przebaczyła. Poniedziałek był blisko. Za-
stanawiała się, kogo mógł odwiedzać w Edynburgu. Żył tam jeszcze jego ojczym,
którego nie widział od lat. Kto jeszcze? Może inni krewni, o których nie wiedziała.
Może żyła też kiedyś jego matka, która prawdopodobnie utonęła, gdy był małym
chłopcem. Nigdy nie znaleźli jej ciała. Nie ma grobu.
112
113
Zaczęła się zastanawiać nad czymś, o czym nigdy nie myślała. Szczegółowo przejrzała papiery Harry’ego. Sprawdzała opowiadania, powieści. Nigdzie wśród
papierów nie natknęła się na historię o nekroskopie.
To oznaczało, że Harry nie zaczął tego opowiadania albo że kłamał.
W tym czasie, kiedy Brenda Cowell stała w smudze porannego światła w miesz-
kaniu, Harry znajdował się o sto dwadzieścia mil od Hartlepool. Patrzył na duży
dom ukryty w zieleni ogrodu. Niegdyś posiadłość ta była dobrze utrzymana. To
działo się dawno temu. Pamiętał matkę. Gdzieś w głębi podświadomości nigdy jej
nie zapomniał. I ona nigdy o nim nie zapomniała, nadal martwiła się o syna.
Po chwili skierował się nad rzekę, płynącą nieopodal. Jej nurt był powolny, wi-
rujący, jakby... zapraszający. Głęboka, zielona toń przyciągała. Gdzieś tam, na dnie,
między kamieniami i szlamem dostrzegł mały błyszczący przedmiot. Pierścionek,
sygnet. Kocie oko osadzone w złocie. Harry podszedł do brzegu, przysiadł. Świe-
ciło słońce, ale było chłodno. Niebo zsiniało, w jednej sekundzie stało się szarą,
płynną nawałnicą zdradliwej rzeki.
Znalazł się pod wodą, płynął w kierunku przerębli. Przez lód dojrzał twarz,
drżące galaretowate wargi unosiły się i opadały w złym grymasie. Ręce wpychały
|