Zróbmy to, do cholery. Drzwi kaplicy gładko ustąpiły pod pchnięciem, rozchylając się do tyłu na hydraulicznych zawiasach, i odsłoniły przed nim dwa rzędy ławek, również z genotekowca. Meble przycupnęły niczym wyspy na lśniącej gładzi podłogi z topionego szkła. Wystrój wnętrza stanowił skromne odbicie nowoczesnego kościoła. Łagodne kąty nadawały blasku ołtarzowi i pulpitowi. W przestrzeni między balaskami i pierwszym rzędem ławek stał Jack Dudeck z kolejnym masywnym arianinem u boku. Obaj mieli na sobie niebieskie korporacyjne kombinezony więzienne zwinięte do pasa i zawiązane rękawami. Torsy osłaniały im szare koszulki bez rękawów. Trzeci, podobnie ubrany mięśniak z ogoloną głową podniósł się z ławki w połowie rzędu po prawej. Żuł gumę. - Cześć, czarnuchu - głośno rzucił Dudeck. Marsalis kiwnął głową. - Potrzebujesz pomocy, co? - Nie trzeba mi pieprzonej pomocy, żeby odciąć ci kawał dupy, chłopcze. Marty i Roy chcieli się po prostu upewnić, że nikt nie będzie nam przeszkadzał. - Zgadza się, czarnuchu. - Żujący gumę przecisnął się między ławkami, oczy mocno akcentowały obelgę, usta wykrzywione w ponurym uśmiechu. Carl stłumił wybuch furii i pomyślał o wydłubaniu tych oczu kciukami. Zablokuj to. Wchłaniaj. To było dołujące - to samo poczucie bezsensu wszystkich jego działań. Potrafił prześledzić zachodzące w ciągu ostatnich kilku miesięcy zmiany w podejściu do antycznych epitetów rasowych, wciąż powszechnie używanych w Republice. Czarnuch. Przez pierwszych kilka razy było to obojętne i prawie staroświeckie, jak uderzenie w twarz rękawiczką w charakterze wyzwania do pojedynku. Z czasem coraz bardziej stało się słownym splunięciem, jakim miało być. Fakt, że używali go wobec siebie jego czarnoskórzy pobratymcy, w żaden sposób nie tłumił rosnącego gniewu. Był to przejaw lokalnie zrodzonej obrony, a on nie był stąd. Pieprzyć tych republikanów i ich społeczeństwo na poziomie bonobo. Zablokuj to. Ten z gumą ruszył w jego stronę przejściem między rzędami ławek. Carl przesunął się do rzędu po prawej i czekał, patrząc w oczy zbliżającemu się arianinowi, szukając w nich ostrzeżenia przed atakiem. Zdecydował, że jeśli będzie musiał, kopnie w piszczel i walnie łokciem w szczękę z lewej strony. Nie chciał przed czasem pokazywać Dudeckowi kosy. Jednak tamten trzymał się słów Dudecka. Przeszedł obok z pogardliwym parsknięciem i ustawił się przy drzwiach. Carl ruszył dalej przejściem, czując siatkę jak pobudzenie, jak trzepanie kiepskich hamulców. Nie była doskonała, ale jej moc musiała wystarczyć. Wyszedł spomiędzy dwóch ostatnich ławek i stanął oddzielony od Dudecka pięcioma metrami stopionego szkła. Uniósł lewą rękę w luźnym geście mającym odwrócić uwagę arianina od prawej i uradował się potajemnie, gdy wzrok przeciwnika podążył za jego gestem. - To co, ty ptasie gówno? Chcesz mnie teraz przelecieć? - Carl sparodiował komediowy akcent z Jezusowa. - Południe znów powstanie. - Południe już powstało, czarnuchu - warknął duży arianin obok Dudecka. - Skonfederowana Republika jest Ameryką białych ludzi. Carl przeniósł na chwilę spojrzenie na mówiącego. - Tak, wygląda na to, że nieźle wam to wyszło. Duży arianin zjeżył się i spiął do skoku. Dudeck uniósł rękę i zatrzymał go, nie spuszczając wzroku z Carla. - Nie ma powodu się wściekać, Lee - powiedział cicho. - Ten tu... - Jack! - Napięty więzienny szept od strony drzwi. Czujka, gestykulująca energicznie. - Jack! Strażnicy idą.
|