Kiedy wszyscy żyli w Kalifornii i nikt nie mieszkał gdzie indziej. To się jednak nie zgadza. W jakiś sposób to nieprawda. Jack stoi na skraju drogi, która kilka sekund temu była polna, a teraz jest asfaltowa, wpatruje się w czapkę Tylera Marshalla i stara się dojść, co i jak jest nie w porządku, wiedząc, że prawdopodobnie tego nie wymyśli. Wszystko to było dawno temu, a potem, odkąd skończył trzynaście lat, bardzo się trudził nad pogrzebaniem zdecydowanie dziwacznych wspomnień z dzieciństwa. Innymi słowy ponad połowę życia. Człowiek nie może poświęcić tyle czasu na zapominanie, a potem po prostu prztyknąć palcami i spodziewać się... Jack prztyka palcami. – Co się stało, kiedy Jacky miał sześć lat? – zwraca się do ciepłego, letniego poranka. I odpowiada sam sobie: – Kiedy Jacky miał sześć lat, Daddy grał na rogu. A to cóż znaczy? – Nie tata – odpowiada posępnie Jack. – Nie mój tata. Dexter Gordon. Melodia nazywała się „Daddy Played the Horn”. „Tata grał na rogu”. Czyli na saksofonie. A może album. Płyta długogrająca. – Stoi w miejscu, kręcąc głową, po czym nią kiwa. – Gra. Tata gra. „Daddy Plays the Horn”. I wszystko po prostu ożywa w jego pamięci. Dexter Gordon z aparatury hifi. Jacky Sawyer za kanapą, bawiący się swoją londyńską taksówką, która dzięki swojej masie wydawała się bardziej prawdziwa niż zabawka. Rozmowa jego taty i ojca Richarda. Phila Sawyera i Morgana Sloata. „Wyobraź sobie, kim ten facet byłby po tamtej stronie”, powiedział wuj Morgan, i była to pierwsza wzmianka o Terytoriach, jaką usłyszał Jack. Kiedy Jacky miał sześć lat, wpadło mu w ucho słowo. I... – Kiedy Jacky miał dwanaście lat, naprawdę do nich trafił – mówi. „Bzdura! – oznajmia gromko syn Morgana. – Całkowita... bahaaa!... bzdura! Zaraz mi powiesz, że naprawdę widziałeś ludzi na niebie!”. Zanim jednak Jack może odpowiedzieć swej umysłowej wersji starego kumpla czy komukolwiek innemu, pojawia się następny samochód. Wóz zatrzymuje się obok Jacka. Przez okno po stronie kierowcy spogląda podejrzliwie (co stanowi jej zwykłą minę i samo w sobie nic nie znaczy, jak Jack zdążył się zorientować) Elvena Morton, gospodyni Henry’ego Leydena. – Co, do diaska, pan tu porabia, Jacku Sawyerze? – pyta. – Nie spałem najlepiej, pani Morton. – Jack obdarza ją uśmiechem. – Pomyślałem, że się trochę przejdę, żeby oczyścić głowę. – I zawsze pan chodzi po rosie i wilgoci, kiedy chce pan sobie oczyścić głowę? – pyta, opuszczając wzrok na dżinsy Jacka, przemoczone po kolana, a nawet trochę wyżej. – To pomaga? – Pewnie tak się zamyśliłem, że zapomniałem o bożym świecie – odpowiada. – Pewnie tak – mówi Elvena. – Niech pan wsiada, to podwiozę pana prawie pod dom. Rzecz jasna, jeśli nie chce pan sobie jeszcze bardziej oczyścić głowy. Jack zmuszony jest się uśmiechnąć. Niezły tekst. W istocie przypomina mu jego nieżyjącą matkę. (Kiedy jej niecierpliwy syn pytał, co będzie na kolację i kiedy należy jej oczekiwać, Lily Cavanaugh zwykła odpowiadać: „Będzie popierdanie z cebulką, na deser betki w sosie wiatrowym, a dostaniesz je wpół do komina”). – Myślę, że już dzisiaj więcej jej nie oczyszczę – mówi Jack. Okrąża starą, brązową toyotę pani Morton. Na fotelu pasażera leży brunatna torba, z której sterczą jakieś liście. Jack odsuwają na bok i wsiada. – Nie wiem, czy kto rano wstaje, temu pan Bóg daje, ale mogę panu powiedzieć, że kto rano idzie na zakupy do Roya, dostaje najlepszą zieleninę – mówi Elvena, uruchamiając silnik. – Lubię dotrzeć tam przed obibokami. – Obibokami, pani Morton? Elvena rzuca mu swe najbardziej podejrzliwe spojrzenie, strzela oczyma w bok i wykrzywia prawy kącik ust, jakby posmakowała czegoś kwaśnego.
|