I we mnie budzi ono, gdy jestem przy
tobie, chwile straszliwej grozy; zdobędę się na więcej męstwa niż ty, bo więcej może wycier-
piałam. Do mnie należy zacząć; serce moje jest bardzo niepewne siebie, jestem jeszcze bardzo
słaba; życie moje w tej wiosce było tak spokojne, nim ty przybyłeś! tak przyrzekałem sobie
nic w nim nie zmieniać! Wszystko to czyni mnie wymagającą. Ale mniejsza, jestem twoją.
Mówiłeś mi, w dobrych chwilach, iż Opatrzność stworzyła mnie, bym czuwała nad tobą niby
matka. To prawda, drogi mój; ja nie co dzień jestem kochanką; są dni, w których jestem, w
których chcę być twoją matką. Tak, kiedy znęcasz się nade mną, wówczas nie widzę już w
tobie kochanka; jesteś wówczas dla mnie jedynie chorym, dzikim lub kapryśnym dzieckiem,
które trzeba mi pielęgnować i leczyć, aby odnaleźć tego, którego kocham i kochać chcę zaw-
sze. Niech Bóg da mi tę siłę! − dodała patrząc w niebo. − Niechaj Bóg, który nas widzi, który
mnie słyszy, niechaj Bóg matek i kochanek pozwoli mi dopełnić tego zadania! Gdybym na-
wet paść miała pod nim; gdyby duma moja, która się burzy, moje biedne serce, które się łamie
mimo mej woli, gdyby całe me życie...”
Nie dokończyła; łzy przerwały jej słowa. O Boże! Widzę ją tam na kolanach, ze złożonymi
rękami, pochyloną na kamieniu; wiatr kołysał ją przed mymi oczami niby krze, które nas ota-
czały. Wątła i wzniosła istota! Modliła się za swą miłość. Objąłem ją i podniosłem. ,,O moja
jedyna przyjaciółko − wykrzyknąłem − o moja kochanko, matko moja i siostro! Módl się tak-
że za mnie, bym cię mógł kochać tak jak zasługujesz. Proś, abym mógł żyć; aby me serce
obmyło się w twoich łzach; aby się stało hostią bez plamy i abyśmy się nią podzielili w obli-
czu Boga!”
Wyciągnęliśmy się na kamieniu. Wszystko milczało wkoło nas; nad głowami roztaczało
się niebo błyszczące od gwiazd. „Poznajesz je? − rzekłem − przypominasz sobie pierwszy
dzień?”
92
Bogu dzięki, od tego wieczoru nie byliśmy nigdy u tej skały. Ołtarz ten został czysty; je-
dyne prawie widmo mego życia, które jest jeszcze odziane biało, kiedy mi się przesuwa przed
oczami.
ROZDZIAŁ IV
Przechodząc przez wieś, natknąłem się pewnego wieczora na dwóch ludzi, z których jeden
mówił dość głośno:
− Podobno znęca się nad nią.
− To jej wina − odparł drugi − jak można wybrać podobnego człowieka? Żył jedynie z
ulicznicami; Brygida ponosi karę za swe szaleństwo.
Podsunąłem się w ciemności, aby rozpoznać mówiących i posłyszeć coś więcej, ale na mój
widok oddalili się.
Zastałem Brygidę niespokojną. Ciotka była poważnie chora, Brygida ledwie miała czas
szepnąć mi parę słów. Nie mogłem dotrzeć do niej przez cały ty-| dzień; wiedziałem, ze spro-
wadzała lekarza z Paryża; wreszcie, jednego dnia, posłała po mnie.
− Ciotka umarła − rzekła − straciłam jedyną istotę, jaką miałam jeszcze na ziemi. Jestem
obecnie sama na świecie; wyjadę stąd.
− Czyż w istocie niczym nie jestem dla ciebie?
− Owszem, drogi mój, wiesz, że cię kocham, i wierzę często, że ty mnie kochasz. Ale jak
mogłabym liczyć na ciebie? Ja jestem twoją, ale ty, niestety, nie jesteś moim. Ciebie to Szek-
spir określił tym smutnym słowem: „Każ sobie zrobić ubranie z mieniącej tafty, serce twoje
bowiem podobne jest do opalu o tysiącznych kolorach.” A ja, Oktawie − dodała wskazując
żałobną suknię − skazana jestem na jeden kolor i na długo już go nie zmienię.
− Wyjedź stąd, jeśli chcesz. Zabiję się albo pójdę za tobą. Ach, Brygido − dodałem padając
na kolana − myślałaś, że jesteś sama, dlatego żeś straciła ciotkę! To najokrutniejsza kara, jaką
mi mogłaś wymierzyć; nigdy boleśniej nie odczułem, jak nędzną jest moja miłość do ciebie.
Musisz cofnąć tę okropną myśl; zasługuję na nią, ale mnie zabija. O Boże! Byłożby prawdą,
|