Jej mądrość płynie z prostoty Ezopa, bajki z morałem, przypowieści. Może to
rzecz przypadku, że tak ją pojmuję – po prostu w kilku pierwszych wypowiedziach cały kon-
flikt, w którym wikłałem się do bólu mózgu, przecięła kiedyś jednym mądrym aforyzmem.
Jednym ruchem myśli! Dlatego dziś rozmawiam z nią serdecznie i jednocześnie oschle, to
znaczy: uśmiech, wzrok, tonacja mego głosu ma wyrażać przywiązanie, jakie czuję do niej z
czasów szkolnych, ale w wyznaniach jestem lapidarny i ostrożny. Być może jest to strach
pacjenta przed psychiatrą, który zniweczył w chorym jakiś kompleks. Chorobę wyleczono, a
kompleksu szkoda. Pytała mnie o studia?
– Miałem kłopoty z wojskiem.
– O ho ho! – raduje się. – Powiadasz, że o mały włos, a byłby się Heniutek z plecaczkiem
turlał po transzei? Co? Hi, hi! A jak mamusia?
Wyjaśniam, że na kursie. Nocleg mam u kolegi.
46
– Na długo? Na długo? – Wychodzimy z baru, odprowadzam ją do kina „Kosmos”, ona po
lekcjach często chodzi do „Kosmosu”. Nie pozwala nieść wypchanej teczki. Idzie dziarsko,
ma wełniane skarpety na chudych nogach.
– No, a twój zatracony koleżka? – pyta.
Właśnie. Mój zatracony koleżka. Sama na to wpadła, żeby mówić o nim. Ale: czemu „zatraco-
ny”? Czy słyszała coś o Mawce? Piąte przez dziesiąte. Ponoć tatinek dostał się do mamra. – Jak się
poprawnie mówi: mamr czy mamer? – chichoce. W każdym razie siedzi w mamrze.
– Mawka, o ile wiem, posprzeczał się z ojcem – podpowiadam.
– Wojuje z rodziną? – wykrzykuje Łacinniczka, właściwie mówi, cichym głosem nawet, a
jednak muszę ją sobie wyobrażać w tych słowach, jak – na tle białego wodospadu – krzyczy,
być może, bawi się w Indiankę, a może uczestniczy w sabacie czarownic. Ma coś z ptaka. Ale
to nie jest ptak drapieżny, chociaż chudy. To jest ptak, który był prototypem diabła w śre-
dniowieczu. Ptak z rysunku tuszem, czarnym tuszem. – No, no. Tatinek siedzi, siedzi. Coś
przeskrobał w handlu. Co? Nie wiem sama. No a ty? No a ty?
Stoimy koło szerokiego okna w ładnym, nowoczesnym hallu. Ona na mnie patrzy, a ja na pewno
jestem brudny, nie ogoliłem się, zasłaniam twarz kołnierzem. Mówię, że szukam Mawki. Przez
chwilę drżę, że się przyczepi do owego „szukam”, że się będę musiał zwierzyć, a ona mi opowie
jakąś baśń indyjską, o białym słoniu, o zatrutych kwiatach. Morał tej baśni zniszczy mnie...
– Malujesz? Powiedz. Ty zawdzięczasz malowanie Mawce. Mawka, Mawka. On miał u
mnie dostateczny, ale mocny dostateczny. To był zdolny uczeń.
– Prawda, że zdolny? – ucieszyłem się. – Widzi pani profe...
Napis PRZERWA zapala się w matowej ramce. Łacinniczka sięga po bilet, ostrym paznokciem
kreśli na nim jakieś czarcie znaki. – W końcu niczego się o tobie nie dowiedziałam – mówi z iryta-
cją. – Co ty robisz? Kochasz się przynajmniej? Czy masz dziewczynę? Dziewczynę?
– I tak, i nie. Rzecz w fazie wstępnych komplikacji.
– Komplikacji, komplikacji, komplikacji – przedrzeźnia mnie, warczy, gasi papierosa. –
Moja diagnoza: ty się warzysz w gęstym sosie. Tram, wysmażasz na tym sosie swoje wiersze.
A jakże, słyszałam, słyszałam. Cóż? Nie oceniam tego. Można i tak. Ale jak długo można?
Sam zobaczysz. Brakuje wam mocnej, chwytliwej doktryny. Ktoś spreparuje wam doktrynę i
przyjmiecie ją, i uwierzycie. I wyginiecie, Tram. A pókiś młody, plącz się, plącz! Ale pamię-
taj: w życiu trzeba być lisem.
Nie zdąży już opowiedzieć bajeczki o lisie. Patrzy na zegarek.
– Miałeś u mnie dobry?
– Dobry plus.
– A zasłużony?
Ona też jest jednak na swój sposób enigmatyczna. To mnie uspokaja. Przez chwilę zwal-
czam niedorzeczną myśl, żeby się z nią umówić gdzieś na kawę. Ogarnia mnie przyjemna,
słodka tkliwość, chcę jej powiedzieć coś miłego i jak zwykle w takich chwilach – w głowie
pustka! Jak mawia Zdzich, który ostatnio czyta Ingardena: umysł złożony z samych miejsc
niedookreślenia. Wywlekam z mięśni bezradny uśmieszek, jedyne, co potrafię.
– Bądź zdrów, lisico – mówi. – Pozdrów mamę – mruczy i odchodzi.
––
To jeszcze nie labirynt, Tramie. To jest tylko miasto. Chcesz mieć koniecznie bóstwo, a
nie masz pewności, czy bóstwem tym jest sama przyjaźń, czy też twoja pasja poznawania
życia, dla której przyjaźń jest jedynie materiałem. Królikiem doświadczalnym. Miewasz
chwile, w których – zapewne to jest wina oddalenia, rozstania z Mawką – bóstwem wydaje ci
się właśnie ów tragiczny szczeniak. Myślisz: niby umarł i jakby zmartwychwstał. Niby ostatni
wariat „w oczach innych”, a miewał uczniów. Choćby „syna Freuda”. Układasz małą biblię
47
Mawki. To jest niebezpieczne. I fałszywe. Obce. Sprzeczne z twym umysłem, który zaczyna
płatać takie figle, że wżera się jak kret – w minerał, w kamień, w gówno, robi wrażenie bar-
dzo rzeczowego kreta, który nie chce omijać najtwardszej przeszkody, a jednocześnie gdzieś
na boku stwarza lęki, krople żwiru. Irracjonalne, bagienne ogniki mistyczne. Sam tego nie
cierpi. Przecież nikt go nie zmuszał, żeby został kretem. Mógł zwalić ciężar świata na Kogo
Innego. Uwierzyć, że istnieje Kret Niematerialny, który jest wszędzie, łazi po kosmosie. Sam
ów kosmos stworzył. Sam się temu dziwi. Opowiadali ci o takim Krecie, Tram. Dlaczego nie
zechciałeś weń uwierzyć? Miałbyś spokój. Byłbyś cząstką Ładu, który jest odwieczny. Teraz,
gdy zapożyczasz motywy biblijne, masz wyrzuty sumienia. Przerost ambicji, Tram! Ty – i
tysiąclecia, które ów mit pisały! Wciąż się zapominasz, kim jesteś. Że jesteś gówniarzem. O,
ten ciągnik, potworek prychający dymem ze skrzyżowania ulic, widzisz go, zaraz ciebie
|