Jasne się stało dla niego, że jedynym kierunkiem, w którym może ruszyć, jest Zachód, ponieważ w innym przypadku zwycięzcy szybko go znajdą. Odwrócił się do Dyvima Slorma. Koszula przyjaciela była podarta, a lewe ramię pokryte zakrzepłą krwią.
— Nasze przeznaczenie znajduje siÄ™ na zachodzie — powiedziaÅ‚ po cichu.
— WiÄ™c Å›pieszmy siÄ™ — odrzekÅ‚ kuzyn — ponieważ chciaÅ‚bym, żeby to
wszystko się zakończyło jak najszybciej. A jeżeli nie zakończyło, to żebyśmy przynajmniej wiedzieli, czy przeżyjemy. Nic nie zyskaliśmy w tej bitwie, a straciliśmy czas.
— Ja coÅ› zyskaÅ‚em — mruknÄ…Å‚ Elryk, przypominajÄ…c sobie walkÄ™ z Teokrata.
28
— Wiem, że Jagreen Lern jest jakoÅ› powiÄ…zany z porwaniem mojej żony, a jeżeli maczaÅ‚ w tym palce, to bez wzglÄ™du na wszystko zemszczÄ™ siÄ™ na nim.
— Teraz jednak — przynagliÅ‚ Dyvim — pospieszajmy na zachód.
Rozdział 4
Następnego dnia, uniknąwszy spotkania z kilkoma wrogimi oddziałami, ucie-
kinierzy zapuścili się głębiej w góry. Zrozumiawszy, że dowódcy mają specjalną misję do spełnienia, obaj imrryriańscy wojownicy odłączyli się i podążyli w innym kierunku, herold natomiast udał się na południe głosząc swoje ponure wieści.
Z Elrykiem i Dyvimem Slormem pozostał Orozn, a chociaż nie był mile widzianym kompanem, na razie albinos i kuzyn znosili jego towarzystwo.
Minął dzień, drugi i Orozn gdzieś zniknął. Dwaj Melnibonéanie zapuścili się jeszcze głębiej między czarne skały. Ich droga wiodła to dnem przytłaczających swoim ogromem kanionów, to wąską ścieżką tuż nad przepaścią. W górach leżał
śnieg, biel ostro kontrastowała z czernią skał. Biały puch pokrywał wierzchoł-
ki i zalegał w wąwozach, leżał na górskich ścieżynach, czyniąc je zdradliwymi i prawie niemożliwymi do przebycia.
Pewnego wieczoru Elryk i Dyvim dojechali do miejsca, gdzie góry otwierały się na szeroką dolinę. Z trudnością zjeżdżali w dół, ich ślad znaczył śnieg jak wąska długa blizna.
Zauważyli, że po dnie doliny podążał ku nim samotny jeździec. Jednego człowieka nie musieli się obawiać, więc czekali spokojnie. Ku ich zdumieniu, okazało się, że był to Orozn, przyodziany w świeżą odzież ze skór wilka i jelenia. Gdy podjechał bliżej, przywitał ich przyjaznym gestem.
— PrzyjechaÅ‚em was szukać, musieliÅ›cie widocznie obrać cięższÄ… drogÄ™ niż
ja.
— SkÄ…d jedziesz? — zapytaÅ‚ Elryk. Jego twarz byÅ‚a wymizerowana, zapadniÄ™-
ta skóra uwydatniała kości policzkowe, czerwone oczy błyszczały. Przypominał
bardziej wilka niż człowieka. Myśli o Zarozinii ciążyły mu straszliwie.
— Niedaleko stÄ…d jest osada. Chodźcie, zaprowadzÄ™ was — powiedziaÅ‚ Orozn.
Pojechali za nim. Zaczęło się ściemniać. Gdy dotarli do przeciwległego końca doliny, czerwień zachodzącego słońca rozświetliła wierzchołki gór. Przed nimi wyłonił się niewielki las, miedzy jodłami prześwitywały białe brzozy.
Orozn prowadził do tego zagajnika.
Wtedy tamci wyskoczyli na nich z ciemności wydając dzikie okrzyki bojo-
30
we, w zbrojach, dzięki którym można było rozpoznać wojowników z Pan Tang.
Ciemnoskórzy, opętani nienawiścią i chyba czymś jeszcze. W rękach dzierżyli broń. Najprawdopodobniej złapali wcześniej Orozna i zmusili, żeby wciągnął Elryka i jego kuzyna w zasadzkę.
Albinos zawrócił konia.
— Orozn, ty zdrajco!
Ale Orozn nie czekał na dalszy przebieg tego spotkania. Obejrzał się tylko raz za siebie, gdy odjeżdżał w przeciwnym kierunku. Na jego twarzy malowało się poczucie winy. Oderwał wzrok od tych, których zdradził i po wilgotnym torfowi-sku odjechał w ciemność nocy.
Uniósłszy Czarny Miecz, Elryk zablokował uderzenie nabijanej mosiężnymi
ćwiekami maczugi, przesunął ostrze po trzonku buławy i odciął przeciwnikowi palce. Po chwili obaj z Dyvimem Slormem zostali okrążeni, lecz on walczył, jego runiczny miecz przenikliwie zawodził dziką, rozpustną pieśń śmierci.
Dwaj Melnibonéanie byli wycieńczeni po ostatnich przygodach. Nawet zro-
|