- Jestem jedynie naczyniem mądrości Pani - z roztargnieniem powtórzyła tradycyjne słowa. To pozaziemcy, a mimo to, podobnie jak Miroe, okazują jej szacunek bliski lękowi i poważaniu Letniaków. - Nie, nie myślałam, że pozaziemcy wierzą w potęgę Pani. Wszyscy mówią, że to przez was Zimacy nienawidzą sybille. Czemu nie nienawidzicie mnie? - Nie wiesz? - spytał zaskoczony Cress. Spojrzał na Elsevier i na obcą istotę przy kominku. - Nie wie, kim jest. - Oczywiście, Cress. Hega stara się zachować tę planetę w ciemnocie technicznej, a sybille są latarniami wiedzy. Ale tylko dla tych, którzy potrafią korzystać z ich światła - powiedziała Elsevier, pociągając w zamyśleniu piwo. - Możemy przynieść temu światu małe odrodzenie, nasz złoty wiek. Wiesz co, Cress, możemy być najbardziej niebezpiecznymi ludźmi, którzy kiedykolwiek odwiedzili tę planetę... - Jak to nie wiem, kim jestem? - skrzywiła się lekko Moon. - Jestem sybillą. Odpowiadam na pytania. Elsevier przytaknęła. - Ale nie na te właściwe. Dlaczego jedziesz do Krwawnika, choć może cię tam spotkać wyłącznie nienawiść? - Muszę. Muszę odnaleźć kuzyna. - To jedyny powód? - Tylko on się liczy. - Spojrzała na koniczynkę. - A więc szukasz nie tylko krewniaka? - Tak. - Kochanka? - spytała bardzo łagodnie. Kiwnęła głową, przełykając nagłą kulkę w gardle. - Tylko jego kocham i będę kochać. Choćbym nigdy go nie znalazła... Elsevier wyciągnęła zesztywniałą ze starości rękę i położyła na jej dłoni. - Tak, kochanie, wiem. Dla niego przejdziesz boso po ogniach piekieł. Ciekawa jestem, co tak go różni od wszystkich innych...? Cress patrzył na nią, umknęła mu wzrokiem. Moon potrząsnęła głową. Co go różni ode mnie? - Jesteś z Krwawnika? - zapytała. - Może go widziałaś. Ma rude włosy... Elsevier zaprzeczyła: - Niestety. Nie jesteśmy z miasta. Przebywamy tu... z wizytą, czasowo. - Spojrzała na drzwi, jakby przypomniała sobie nagle, czemu tu czekają. - Och... Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie zadaję właściwych py... Ktoś tam mocno pchnął drzwi gospody, aż walnęły o ścianę. Moon spojrzała na innych, jej pytanie zawisło w powietrzu. Z ciemności wyłoniły się dwie postacie: szczupły, niezbyt wysoki mężczyzna i wysoka, krępa kobieta, oboje pozaziemcy. Ubrani w takie same ciężkie stroje, na głowach hełmy. W dłoniach broń. - Sini! - mruknął Cress, ledwo poruszając ustami. Elsevier uniosła dłoń do gardła, zacisnęła poły płaszcza na czymś pomarańczowym pod spodem. Spojrzała na swą śniadą skórę, opuściła rękę. - Co się dzieje? - Moon przezwyciężyła przemożną chęć podskoczenia na widok kryjącego się za nią Silky'ego. - Kim oni są? - Sama powinnaś znać ich najlepiej - odparła spokojnie Elsevier. Uniosła kufel, nim spojrzała na natrętów. - Pani inspektor. Co za niespodzianka. Jest dziś pani daleko od domu. - Przypuszczam, że o wiele bliżej niż wy. - Kobieta podeszła bliżej, przyglądając się wszystkim z ciągle widoczną w garści bronią. - Obawiam się, że nie wiem, o czym pani mówi. - Wzrok Elsevier zapłonął kontrolowanym oburzeniem. - To prywatne przyjęcie odpowiedzialnych obywateli Hegemonii, a wasze wtargnięcie tutaj jest wielce... - Daj spokój, przemytniczko techu. - Kobieta skinęła bronią, usta miała zaciśnięte. - Przylot waszego statku został zauważony, przebywacie na tej planecie nielegalnie. Oskarżam was także o przemyt zakazanych towarów. Wstać, wszyscy, i położyć ręce na głowach. Moon siedziała jak sparaliżowana, spoglądając na przemian na Elsevier i na Cressa, oni jednak patrzyli tylko na obcych. Koniczynka wpijała się w jej zaciskającą się dłoń. Przytomna na tyle tylko, by czuć strach, schowała ją pod sweter. Umundurowana kobieta zauważyła ruch i podeszła kilka kroków; gdy się zbliżyła, Moon dostrzegła, jak jej twarz przybiera wyraz równie ogromnego zdumienia, co u pary Zimaków na nabrzeżu. Znajdujący się za nią mężczyzna przesunął się czujnie na bok, gdy Elsevier i Cress wstali jednocześnie. Moon poczuła, jak Elsevier pchnęła jej łokieć, i wstała niezgrabnie, przewracając krzesło na podłogę. - Teraz, Silky! - mruknęła Elsevier i szarpnęła Moon do tyłu, a obcy odskoczył od stołu, kierując się do drzwi, którymi wszyscy weszli. Moon oparła się o ścianę z kominkiem, gdy policjanci wahali się, który cel wybrać, gdy Cress złapał kufel ze stołu i nim cisnął, gdy naczynie uderzyło w zwisającą z krokwi lampę i ją rozbiło. Kaskada iskier elektrycznych i piany opadła w nagłą ciemność. - Biegnij za nim! - BZ! Łap go! - Moon, odsuń się! - Dziewczyna poczuła, jak Elsevier odpycha ją brutalnie, zaczepiła po ciemku o własne krzesło i wpadła na stół. Za sobą usłyszała hałas i krzyk; ujrzała niewyraźnie, jak policjantka skacze, by chwycić Elsevier za płaszcz. Ręka Moon zacisnęła się na innym kuflu. Zamachnęła się nim i z całą siłą kobiety uderzyła w ramię policjantki. Dobiegł ją jęk bólu. Elsevier wyrwała się, szarpnęła Moon w stronę wyjścia. - Nigdy, nigdy nie bij Sinych, kochana... - szepnęła jej bez tchu do ucha. - Ale dziękuję ci. Teraz w nogi! Moon runęła przez drzwi, w głowie miała mgłę równie białą co znajdujący się za nimi, jasno oświetlony pokój, potem następnymi drzwiami wypadła na ciemną ulicę. - Tędy! - Cress zjawił się obok, wskazał w lewo. - To ślepy zaułek. Elsie? - Jestem. - Drzwi trzasnęły za nimi. - Nie gadaj tyle, do ładownika!
|