Nikt z nikim nie rozmawiał. Padały tylko krótkie komendy. Znaleźli się już na terenach powiatu warszawskiego, kurz podnoszący się spod nóg ludzi i zwierząt osiadał na przydrożnych wierzbach, które wyciągały ku niebu swoje gałęzie jak rozczapierzone ręce; pomyślała, że bardziej na miejscu byłyby tu wierzby płaczące. Jechali za kolumną, okryci pałatkami, bo noce już były dość chłodne. Młodemu księdzu ciągle było zimno, a potem pojawiła się gorączka. Lekarz obejrzał go i nie miał wątpliwości. Tyfus. Karolina odczuła to jak cios w serce. Znała tę chorobę i znała też jej przebieg. Zastanawiali się z doktorem, co robić. Chorego należało natychmiast odizolować od rannych. - Zostanę z nim - rzekła Karolina. - Przyślijcie po nas ambulans. Doktor spojrzał na nią prawie ze złością. - Jaki ambulans, przecież Sowieci depczą nam po piętach. - Ukryjemy się. - Karolino, oni gwałcą kobiety, czy pani naprawdę tego nie słyszała? Popatrzyła mu w oczy i powiedziała z mocą: - Nie zostawię go samego. Starali się ulokować w najbliższej wsi, ale ludzie zabarykadowali się w chałupach, przerażeni tym, co się działo, może myśleli, że to już bolszewicy. Karolina poszła do dworu. Były tam tylko właścicielka i jej synowa, mężczyźni brali udział w tej przerażającej wojnie. Nie miały od nich żadnych wiadomości. Zgodziły się udzielić choremu schronienia, mimo że zostały uprzedzone, iż to tyfus. Przeznaczyły dla niego domek myśliwski w parku, służący mieli donosić jedzenie. - To bliska pani osoba - powiedziała właścicielka dworu, na wiadomość, że Karolina zostaje z chorym. - Pewnie narzeczony... - To ksiądz - odrzekła. Czuwała przy nim dniem i nocą, tracił przytomność, majaczył, potem ją odzyskiwał. Czasami zrywał się, chciał dokądś biec, Karolina na siłę odprowadzała go do łóżka. Twarz mu napuchła, oczy się zaczerwieniły, nabrały dzikiego wyrazu. Nie przypominał teraz tego pięknego chłopca, który tak ją zachwycił. Chwilami wydawał się Karolinie straszny, a jednak wiedziała, że to jest ten sam człowiek. Straciła rachubę czasu, nie orientowała się, ile dni minęło, odkąd się tutaj oboje znaleźli. Służący, który przynosił jedzenie, bał się wchodzić, wsuwał je tylko przez drzwi i zaraz się oddalał. Parę razy podeszła pod okno dziedziczka, ale po zapewnieniach Karoliny, że mają wszystko, co potrzeba, też odchodziła, wyraźnie bojąc się zarazy. W pewnej chwili chory odzyskał przytomność, w jego oczach było tyle grozy, że nią to wstrząsnęło. - Ja zgrzeszyłem - powiedział. - Ja... kocham cię bardziej niż Boga... Pogładziła go po rozpalonej twarzy. - Boga nie ma - odrzekła spokojnie. - Niebo jest puste... - A potem dodała: - Miłość jest naszą religią, w nią musimy wierzyć... - Nie opuścisz mnie? - spytał. W milczeniu zaprzeczyła głową. Oczy chorego złagodniały, a potem wypełniły się łzami. Karolina ujęła go za rękę, a on przytulił do ust jej dłoń. Wydawało się, że zasnął, oddychał tak spokojnie, zwykle oddech miał nieco chrapliwy. Bała się poruszyć. Od strony pałacu dobiegały dźwięki fortepianu, jedna z tych kobiet grała “Serenadę” Schuberta. Karolina zasłuchała się w niezwykłą muzykę, która niosła w sobie nadzieję. Bała się, że te dźwięki za chwilę ucichną i powróci zwierzęcy lęk o życie chorego. Teraz muzyka go chroniła, chroniła ich oboje. Uwolniła delikatnie dłoń i wyszła przed domek, usiadła na schodkach. Okna pałacu były oświetlone, smugi światła padały na ziemię pomiędzy pniami starych drzew. Karolina dostrzegła wirujące w przedziwnym tańcu ćmy i nagle wydało jej się, że jest jedną z nich. Przeraziło ją to, weszła do domku i pochyliła się nad chorym. Dotknęła jego czoła, było chłodne. W pierwszej chwili ucieszyła się, a potem zrozumiała. Wstrząsnął nią bezgłośny płacz. Dlaczego oni umierają - pomyślała z nagłą odrazą - dlaczego zostawiają mnie samą... Nie musiała zamykać mu powiek, umarł we śnie. Wyszła z powrotem na ganek i usiadła na schodkach, muzyka ucichła. Od ziemi podnosiła się mgła, która pomiędzy pniami drzew wyglądała jak zwoje białego tiulu. Ktoś nadchodził od strony pałacu, brodząc w niej po kolana. Kiedy się przybliżył, Karolina rozpoznała Janka. Usiadł obok niej na schodkach, a ona oparła głowę o jego ramię. - Warszawa jest wolna, Karolino - powiedział. - Stał się cud. - Ale on umarł - odrzekła z głębi swojej rozpaczy.
|