Klaudiusz ochrzcił swoje przysposobione dziecko i nazwał je Quasimodo; może chciał przezto upamiętnić dzień, w którym je znalazł, a może chciał wyrazić...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Rzymianie nazywali starożytnych Brytów Pretani, imieniem pochodzącym z języka Cymric dawnych Walijczyków, w którym cała główna wyspa była nazywana...
»
sposb oznakowania urzdze, ktrym udzielono wiadectwa homologacji, majcna uwadze, aby oznakowanie byo jednoznaczne i czytelne dla nabywcyurzdzenia...
»
tylko miasto, w którym trudno mieszkać, któremu Newa próbuje wydrzeć grunt przy każdym porywie wiatru wiejącym od strony zatoki i z którego ludzie...
»
276Diddleya, i wystpi przed szeciotysiczn widowni festiwalu zapowiedziany przez Boba Dylana, z ktrym jamowa wczeniej w znanym temacie Shake, Rattle And...
»
Zakopanego rozbił się samochodem ferrari 410 Super Ameryka i wrak rozbitego samochodu, w którym na szczęście ocalał silnik i skrzynia biegów, kupił mój...
»
Spisujący tę rzetelną relację na własne uszy słyszał w pociągu, którym jechał do Teodozji, opowieść o tym, jak to w Moskwie dwa tysiące ludzi wyszło z teatru...
»
Poza pytaniami tego rodzaju interesujące są również przewidywania dotyczące skutków, z którymi trzeba będzie się liczyć, jeżeli koncepcja Dennetta i jej...
»
palec w stronę dwóch bothańskich strażników stojących po obu stronach grodzi prowa-Trzy mniejsze krążowniki - wielkości statku, z którym walczyli na...
»
Potem przybył Kurik z ludźmi Delady i najemnicy wycofali się, broniąc korytarza prowadzącego do wylotu akweduktu, którym uciekł Martel z Anniasem...
»
własności konsultant potrafi szybko obmyślić nowy sposób przedstawienia korzyści produktu trafiający do klienta, z którym właśnie rozmawia...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Rzeczywiście Quasimodo, ślepy na jedno oko, garbaty, koślawy, był tylko „jak gdyby”
człowiekiem.
III
IMMANIS PECORIS CUSTOS, IMMANIOR IPSE
W roku 1482 Quasimodo już dorósł. Był od lat kilku dzwonnikiem w katedrze Marii Panny, a
został nim z łaski swego przybranego ojca, Klaudiusza Frollo, który został archidiakonem
jozajskim z łaski swego suzerena, wielmożnego Ludwika de Beaumont, który znów w roku 1472,
po śmierci Wilhelma Chantier, został biskupem Paryża, z łaski protektora swego, Oliwiera le
Daim, golibrody Ludwika XI, któła z łaski Boga.
Quasimodo był więc dzwonnikiem w katedrze Marii Panny.
Z biegiem czasu wytworzyła się jakaś więź, trudna do określenia, a tajemnicza i głęboka,
która łączyła dzwonnika z kościołem. Na zawsze oddzielony od świata podwójnym
nieszczęściem – nieznanego urodzenia i szpetnej postaci – uwięziony od dzieciństwa w tym
podwójnym, nieprzekraczalnym kręgu, ów nieszczęśliwy przyzwyczaił się do tych poświęconych
murów, które przygarnęły go w swój cień, oprócz nich nic właściwie nie znał ze świata. W miarę
jak wzrastał i rozwijał się, katedra Marii Panny była dlań kolejno jajkiem, gniazdem, domem,
ojczyzną, wszechświatem.
I między tym stworem a tym gmachem istniała niewątpliwie jakaś harmonia tajemnicza i
odwieczna. Kiedy jeszcze jako małe dziecko czołgał się i podskakiwał niezdarnie pod jego
mrocznymi sklepieniami, ze swoją twarzą ludzką i postacią zwierzątka wyglądał jak jakiś płaz,
którego naturalnym środowiskiem jest ta tajemnicza kamienna posadzka, wilgotna i ciemna,
pokryta cudacznymi kształtami cieni rzucanych przez romańskie kapitele.
Później, kiedy po raz pierwszy bezwiednie uczepił się sznura na wieży i zawisł na nim cały, i
rozkołysał dzwon, Klaudiuszowi, przybranemu jego ojcu, wydało się, że słyszy dziecko, któremu
język rozwiązał się i które zaczyna mówić.
I tak powoli rozwijając się i coraz to głębiej wnikając w katedrę, żyjąc w niej, śpiąc, nigdy z
niej prawie nie wychodząc i nieustannie doświadczając jej tajemniczego oddziaływania,
upodobnił się do niej, wrósł w nią, niejako stał się jej nieodłączną częścią. Ostre kanty jego
postaci (niechże nam zostanie wybaczone to porównanie) tak pasowały do wklęsłych żłobień
gmachu, że wydawał się być nie tylko ich mieszkańcem, lecz także ich naturalnym
wypełnieniem. Rzec by nieomal można, że przyjął ich kształt, jak ślimak przyjmuje kształt
swojej muszli. Było to jego mieszkanie, jego nora, jego powłoka. Łączyło go ze starym
88
kościołem porozumienie instynktowne i głębokie, tak wielkie pokrewieństwo magnetyczne i tak
wielkie pokrewieństwo materialne, że przystał doń niby żółw do swojej pokrywy. Szorstkie
kamienie katedry były jego skorupą.
Nie trzeba chyba przestrzegać czytelnika, by nie brał dosłownie przenośni, których musimy
tutaj używać dla wyrażenia tego niezwykłego, symetrycznego, bezpośredniego, niejako
organicznego zespolenia budowli i człowieka. Nie trzeba również chyba mówić, jak dokładnie
człowiek ten poznał całą katedrę podczas tak długiego i tak bliskiego współżycia. Była jego
domem. Nie miała głębi, do której by Quasimodo nie dotarł, ani wysokości, na którą by się nie
wdrapał. Nieraz wspinał się po jej wielopiętrowej fasadzie posługując się tylko wypukłościami
rzeźb. Wieże, na których zewnętrznej powierzchni często widywano go pełznącego niby
jaszczurka, co potrafi ślizgać się po prostopadłych ścianach, te dwa bliźniacze olbrzymy, tak
wysokie, tak groźne, tak niebezpieczne, w nim nie budziły strachu, nie wywoływały zawrotu
głowy ani wstrząsu oszołomienia; widząc, jak są łagodne pod jego ręką, z jaką łatwością po nich
się wspina – rzekłbyś, że je oswoił. Skacząc tak, wspinając się i swawoląc wśród przepaści
gigantycznej katedry, stał się poniekąd małpą i kozicą, jak dziecko kalabryjskie, które nim
chodzić zacznie, już umie pływać i od najmłodszych lat igra z morzem.
Nie tylko zresztą ciało jego uformowało się podług katedry, lecz również i umysł. W jakim
stanie znajdowała się ta dusza, jakich się nabawiła nawyków, jaki kształt przyjęła pod tą kaleką
powłoką cielesną, w tym życiu dzikim, odludnym – trudno byłoby to ustalić. Quasimodo urodził
się ślepy na jedno oko, garbaty i kulawy. Klaudiusz Frollo z wielkim trudem i wielką
cierpliwością nauczył go wreszcie mówić. Lecz nad tym nieszczęsnym podrzutkiem ciążyło
jakieś fatum. Czternastoletniego dzwonnika katedry Marii Panny nowe na dodatek dotknęło
kalectwo: od bicia dzwonów pękły mu w uszach bębenki – ogłuchł. Jedyne drzwi otwarte na
świat, które pozostawiła mu natura, nagle zamknęły się na zawsze.
Zamykając się przecięły jedyny promień radości i światła, jaki przenikał leszcze do duszy
Quasimodo. Dusza ta osunęła się w głęboką noc. Smutek nieszczęśliwego stał się nieuleczalny i
całkowity jak jego brzydota. Głuchota uczyniła go również w pewnej mierze niemym. Skoro
bowiem przekonał się, że jest głuchy, aby nie dawać ludziom okazji do drwiny, rozmyślnie
nakazał sobie milczenie i przerywał je wtedy tylko, kiedy był sam. Z własnej woli zawiązał ten
język, który Klaudiusz Frollo rozwiązał był z takim trudem. Toteż kiedy konieczność zmusiła go
do odezwania się, mowa jego była ciężka, niezdarna, jak drzwi, których zawiasy zardzewiały.
Gdybyśmy teraz spróbowali przeniknąć poprzez tę grubą i twardą skorupę aż do duszy
Quasimodo, gdybyśmy mogli przemierzyć głębiny tego źle zbudowanego organizmu, gdyby
danym nam było zajrzeć z pochodnią w ręku za te nieprzejrzyste narządy, zbadać mroczne,
niedostępne oku wnętrze tego stworzenia, rozjaśnić najciemniejsze zakątki, najbardziej
bezsensowne zakamarki tego wnętrza i rzucić znienacka jasne światło na przykutą do dna tej
pieczary duszę, znaleźlibyśmy zapewne nieszczęśnicę w jakimś żałosnym stanie – rachityczną,
skarlałą, jak ci więźniowie weneccy, którzy starzeli się wpół zgięci, pod ołowianym dachem za
niskich i za krótkich cel.
To pewne, że duch zanika w niewydarzonym ciele. Quasimodo zaledwie czuł, jak się w nim

Powered by MyScript