Mięso siekamy nożem lub tasakiem (nie można przepuszczać przez maszynkę), solimy, pieprzymy, doprawiamy majerankiem, dajemy cebule tarte na tarce, dolewamy wody lub zimnego rosołu. Mieszamy dokładnie, nie dodając jajek. Ciasto: 6 żółtek, 1,5-2 szklanki wody, mąki (najlepszej) tyle, żeby zagnieść niezbyt twarde ciasto. Nie solić. Ciasto cienko rozwałkować, nie wykrawać szklanką, lecz zwijać małe wałeczki, odrywać je, rozgniatać w ręku (tak przygotowane ciasto nie pęka i nie jest twarde), nakładać po łyżeczce mięsa i formować małe pierożki lub uszka. Gotować kołduny po kilka sztuk w rosole (z wołowego mięsa i kości szpikowych, bez cebuli i pora, tylko z marchwią, pietruszką i selerem) lub w osolonej wodzie - 5-8 minut. Wkładać na gotujący się rosół lub wodę tyle, by swobodnie pływały. Gdy się zagotują i pokaże się pianka lub ukażą rożki, przy tym wypłyną i zmarszczą się - wyjąć jeden, przeciąć i jeśli krwi nie będzie, są gotowe. Zanim Kapitan poznał tajniki kuchni, był całkowicie uzależniony od umiejętności kobiet, co szczególnie w Anglii mocno dawało się we znaki. Jedną z pierwszych kwater Kapitana w Anglii był staroświecki, wygodny dom pod Londynem. - Jako pierwsi z Polaków stacjonowali tam przed nami w liczbie zmiennej i nikomu nie znanej piloci eskadry 303, a następnie zawładnęli tym przybytkiem marynarze z Polish Merchant Navy, ściślej mówiąc, absolwenci Szkoły Morskiej w Tczewie i późniejsze roczniki gdyńskie - wspominał ten okres swego życia Kapitan. Panią domu była wdowa, którą Kapitan określał jako średniego wzrostu „blondynkę, wolno oddalającą i zbliżającą się do trzydziestki”. Swój dom przystosowała do gustów i upodobań swoich polskich gości, przygotowując polskie potrawy według przekazywanych jej przepisów. Way wiedziała, jak zrobić kołduny i flaki z pulpetami i kiedy je podać. Jednym słowem, starała się, jak mogła, dogodzić każdemu, zanim kolejny gość pójdzie do nieba. Zdarzyło się kiedyś, że jeden z „tczewiaków” zamierzał podjąć w domu pani Way dawno nie widzianego kolegę, polskiego dyplomatę w którymś z małych państewek Ameryki Środkowej. Kapitan Borchardt miał również uczestniczyć w tym „dyplomatycznym” przyjęciu, jako że kolega-dyplomata, zanim otrzymał to zaszczytne stanowisko, był uczniem tego samego kursu Szkoły Morskiej w Tczewie. Kulminacją spotkania miał być obiad, który jednak stwarzał nie lada problem. Mięso było racjonowane, z wyjątkiem zajęcy i wielorybów. Mięso wielorybie, niewłaściwie przyrządzone, zawsze czuć było tranem, co mało kto znosił, zatem nie wydawało się dostatecznie wytworne na tak uroczystą okazję. Po wielu naradach zapadła decyzja, że będzie zając. - Problem polegał na tym - mówił Kapitan - że Way o wielorybie miała pojęcie, a o zającu wiedziała tylko, że szybko ucieka goniony przez psy. Nawet pokrewnego królika w potrawce nigdy nie miała okazji skosztować, a teraz została zobowiązana do wykonania z zająca specjalnej potrawy („ favorit dish”). Obaj panowie zaczęli uczyć panią Way, jak przygotować tę potrawę, ale sami niewiele wiedzieli na temat jej przyrządzania, w dodatku dysponowali dość ubogim angielskim słownictwem kulinarnym. Trzeba było wytłumaczyć, że zając musi być kruchy i należy go dusić, ale zamiast „ to stew”, mówili „ to strangle” („zadusić”), a nawet użyli określenia „ to press hard” („mocno przyciskać”). Way nie rozumiała, dlaczego nieżywego zająca musi jeszcze udusić. Oczekiwanie na dyplomatę stawało się coraz bardziej nerwowe. Way nadal nie wiedziała, o co chodzi, i najchętniej zamieniłaby menu na wieloryba. Wówczas kapitanowie poddali jej myśl, że zając może być „roasted”, czyli pieczony, a niekoniecznie „strangle”, na co Way nieco się zniecierpliwiła i powiedziała, że trzeba było od razu tak mówić, że ma być pieczony, a nie zaduszony. Porozumienie jednak zapadło i nastąpiło ogólne odprężenie. Gdy wreszcie nadeszła ta pamiętna niedziela i zjawił się oczekiwany kolega, po dłuższej chwili wypełnionej rozmową na tematy mogące interesować dyplomatę pojawiła się Way z półmiskiem. Podany na nim zając pokryty był jakąś nieznaną jarzynką, podobną do groszku, tyle że drobniejszą i w czarnym kolorze. Przy zachowaniu całego ceremoniału, jaki obowiązuje na przyjęciach dyplomatycznych, zabrano się do kosztowania tego specjału. I cóż się okazało? Zając był przyrządzony z całą umiejętnością sztuki kulinarnej, tyle że jarzynką okazał się czarny pieprz. „Przecież wyraźnie pan powiedział, że zając ma być z pieprzem” - tłumaczyła się Way, zapytana przez Bogdana, skąd jej przyszło do głowy podać zająca z pieprzem. Po południu przychodziłam ponownie około godziny szesnastej, z tym że każdorazowo godzina mego przyjścia była bardzo dokładnie określana w zależności od tego, jakie zajęcia miałam przewidziane do wykonania poza domem Kapitana. Wiedziałam, że nie mogę się spóźnić. Już teraz nie dlatego, że Kapitan mógłby pomyśleć, że go lekceważę, ale dlatego, że się obawiał, by nie przydarzyło mi się coś złego. Gdy któregoś dnia, kiedy mieliśmy jechać na przejażdżkę samochodem, przyjechałam spóźniona około pół godziny, bo na trasie „złapałam gumę”, nasz wyjazd okazał się w ogóle niemożliwy. Kapitan, ze swą silnie rozbudowaną wyobraźnią i wrażliwością, czekał przy telefonie, ale nie na to, że zadzwonię, lecz na wiadomość ze szpitala o wypadku. Wolałam zatem, na wzór Japończyków, przyjeżdżać pięć, a nawet dziesięć minut wcześniej. Z każdym rokiem wizyty gości były coraz rzadsze, a ja coraz częściej przebywałam na „kapitańskim mostku”. Nie pozwalał mi na wykonywanie żadnych prac gospodarczych w jego domu. Czasami przychodziła posprzątać mieszkanie pani Hela. Dwa razy w roku Kapitan mówił: „Jutro będę nosił węgiel”. Polegało to na tym, że Kapitan cały dzień czekał na panią Hele, kiedy przyjedzie z Chylonii, a potem przez blisko cztery godziny przeżywał, jak ta kobieta przenosi po schodach
|