Przyprawy: sól, pieprz, majeranek (z rynku - gałązki), 3 duże cebule...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
> > , ,"W świecie zwierzu", "Pieprz i wanilia", "Klub Pana Rysia", "%...
»
W budowaniu instytucji rynku należy koniecznie uwzględniać kontekstpartnerstwa między podmiotami rynkowymi...
»
– Pieprzony pożar nie był żadną tajemnicą...
»
"Visana" koperkowo - selerowa - jest znakomit przypraw poprawiajcsmak i aromat potraw...
»
teraz, ale nawet to było za mało na duże wybiegi...
»
– Jam jest Windsor...
»
It goes without saying that in such circumstances the country must be governed and administered by strictly adhering to the principle of uniformity...
»
– I to właśnie ten plik jest teraz w TRANSLATORZE? – spytała Susan...
»
8
»
Można natomiast stwierdzić bez cienia w ˛ atpliwości, iż Cierń Spadaj ˛ aca Gwiazda pojawił, się na arenie żyda publicznego po złupieniu...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Mięso siekamy nożem lub tasakiem (nie można przepuszczać przez maszynkę),
solimy, pieprzymy, doprawiamy majerankiem, dajemy cebule tarte na tarce, dolewamy wody
lub zimnego rosołu. Mieszamy dokładnie, nie dodając jajek.
Ciasto: 6 żółtek, 1,5-2 szklanki wody, mąki (najlepszej) tyle, żeby zagnieść niezbyt
twarde ciasto. Nie solić.
Ciasto cienko rozwałkować, nie wykrawać szklanką, lecz zwijać małe wałeczki,
odrywać je, rozgniatać w ręku (tak przygotowane ciasto nie pęka i nie jest twarde), nakładać
po łyżeczce mięsa i formować małe pierożki lub uszka.
Gotować kołduny po kilka sztuk w rosole (z wołowego mięsa i kości szpikowych, bez
cebuli i pora, tylko z marchwią, pietruszką i selerem) lub w osolonej wodzie - 5-8 minut.
Wkładać na gotujący się rosół lub wodę tyle, by swobodnie pływały. Gdy się zagotują i
pokaże się pianka lub ukażą rożki, przy tym wypłyną i zmarszczą się - wyjąć jeden, przeciąć i
jeśli krwi nie będzie, są gotowe.
Zanim Kapitan poznał tajniki kuchni, był całkowicie uzależniony od umiejętności
kobiet, co szczególnie w Anglii mocno dawało się we znaki. Jedną z pierwszych kwater
Kapitana w Anglii był staroświecki, wygodny dom pod Londynem.
- Jako pierwsi z Polaków stacjonowali tam przed nami w liczbie zmiennej i nikomu
nie znanej piloci eskadry 303, a następnie zawładnęli tym przybytkiem marynarze z Polish
Merchant Navy, ściślej mówiąc, absolwenci Szkoły Morskiej w Tczewie i późniejsze roczniki
gdyńskie - wspominał ten okres swego życia Kapitan.
Panią domu była wdowa, którą Kapitan określał jako średniego wzrostu „blondynkę,
wolno oddalającą i zbliżającą się do trzydziestki”. Swój dom przystosowała do gustów i
upodobań swoich polskich gości, przygotowując polskie potrawy według przekazywanych jej
przepisów. Way wiedziała, jak zrobić kołduny i flaki z pulpetami i kiedy je podać. Jednym
słowem, starała się, jak mogła, dogodzić każdemu, zanim kolejny gość pójdzie do nieba.
Zdarzyło się kiedyś, że jeden z „tczewiaków” zamierzał podjąć w domu pani Way
dawno nie widzianego kolegę, polskiego dyplomatę w którymś z małych państewek Ameryki
Środkowej. Kapitan Borchardt miał również uczestniczyć w tym „dyplomatycznym”
przyjęciu, jako że kolega-dyplomata, zanim otrzymał to zaszczytne stanowisko, był uczniem
tego samego kursu Szkoły Morskiej w Tczewie. Kulminacją spotkania miał być obiad, który
jednak stwarzał nie lada problem. Mięso było racjonowane, z wyjątkiem zajęcy i wielorybów.
Mięso wielorybie, niewłaściwie przyrządzone, zawsze czuć było tranem, co mało kto znosił,
zatem nie wydawało się dostatecznie wytworne na tak uroczystą okazję. Po wielu naradach
zapadła decyzja, że będzie zając.
- Problem polegał na tym - mówił Kapitan - że Way o wielorybie miała pojęcie, a o
zającu wiedziała tylko, że szybko ucieka goniony przez psy. Nawet pokrewnego królika w
potrawce nigdy nie miała okazji skosztować, a teraz została zobowiązana do wykonania z
zająca specjalnej potrawy („ favorit dish”).
Obaj panowie zaczęli uczyć panią Way, jak przygotować tę potrawę, ale sami niewiele
wiedzieli na temat jej przyrządzania, w dodatku dysponowali dość ubogim angielskim
słownictwem kulinarnym. Trzeba było wytłumaczyć, że zając musi być kruchy i należy go
dusić, ale zamiast „ to stew”, mówili „ to strangle” („zadusić”), a nawet użyli określenia „ to
press hard” („mocno przyciskać”). Way nie rozumiała, dlaczego nieżywego zająca musi
jeszcze udusić. Oczekiwanie na dyplomatę stawało się coraz bardziej nerwowe. Way nadal
nie wiedziała, o co chodzi, i najchętniej zamieniłaby menu na wieloryba. Wówczas
kapitanowie poddali jej myśl, że zając może być „roasted”, czyli pieczony, a niekoniecznie
„strangle”, na co Way nieco się zniecierpliwiła i powiedziała, że trzeba było od razu tak
mówić, że ma być pieczony, a nie zaduszony. Porozumienie jednak zapadło i nastąpiło ogólne
odprężenie.
Gdy wreszcie nadeszła ta pamiętna niedziela i zjawił się oczekiwany kolega, po
dłuższej chwili wypełnionej rozmową na tematy mogące interesować dyplomatę pojawiła się
Way z półmiskiem. Podany na nim zając pokryty był jakąś nieznaną jarzynką, podobną do
groszku, tyle że drobniejszą i w czarnym kolorze. Przy zachowaniu całego ceremoniału, jaki
obowiązuje na przyjęciach dyplomatycznych, zabrano się do kosztowania tego specjału. I cóż
się okazało? Zając był przyrządzony z całą umiejętnością sztuki kulinarnej, tyle że jarzynką
okazał się czarny pieprz.
„Przecież wyraźnie pan powiedział, że zając ma być z pieprzem” - tłumaczyła się
Way, zapytana przez Bogdana, skąd jej przyszło do głowy podać zająca z pieprzem.
Po południu przychodziłam ponownie około godziny szesnastej, z tym że
każdorazowo godzina mego przyjścia była bardzo dokładnie określana w zależności od tego,
jakie zajęcia miałam przewidziane do wykonania poza domem Kapitana. Wiedziałam, że nie
mogę się spóźnić. Już teraz nie dlatego, że Kapitan mógłby pomyśleć, że go lekceważę, ale
dlatego, że się obawiał, by nie przydarzyło mi się coś złego. Gdy któregoś dnia, kiedy
mieliśmy jechać na przejażdżkę samochodem, przyjechałam spóźniona około pół godziny, bo
na trasie „złapałam gumę”, nasz wyjazd okazał się w ogóle niemożliwy. Kapitan, ze swą
silnie rozbudowaną wyobraźnią i wrażliwością, czekał przy telefonie, ale nie na to, że
zadzwonię, lecz na wiadomość ze szpitala o wypadku. Wolałam zatem, na wzór
Japończyków, przyjeżdżać pięć, a nawet dziesięć minut wcześniej.
Z każdym rokiem wizyty gości były coraz rzadsze, a ja coraz częściej przebywałam na
„kapitańskim mostku”. Nie pozwalał mi na wykonywanie żadnych prac gospodarczych w
jego domu. Czasami przychodziła posprzątać mieszkanie pani Hela. Dwa razy w roku
Kapitan mówił: „Jutro będę nosił węgiel”.
Polegało to na tym, że Kapitan cały dzień czekał na panią Hele, kiedy przyjedzie z
Chylonii, a potem przez blisko cztery godziny przeżywał, jak ta kobieta przenosi po schodach

Powered by MyScript