- Trochę z nim nie tak. - Cześć, Trot - powiedziałem, lecz chłopak zdążył już odwrócić wzrok. Zachowywał się tak, jakby nie usłyszał. - Ile ma lat? - spytałem. - Dwanaście. Jest kaleką. Trot odwrócił się gwałtownie, bezwładnie zamiatając suchą ręką. Mój kumpel Dewayne mówił, że ludzie ze wzgórz żenią się ze swoimi kuzynkami, dlatego w ich rodzinach rodzi się tyle dzieci z wadami. Za to Tally wad nie miała żadnych. Patrzyła w zadumie na bawełniane pola, a ja znowu podziwiałem jej brudną sukienkę. Zawarczał silnik i już wiedziałem, że Spruill i Dziadzio dobili targu. Przeszedłem obok przyczepy, minąłem mężczyznę siedzącego na klapie - chyba już się ocknął, ale wciąż ślepił oczami w asfalt - i stanąłem obok dziadka. - Czternaście i pół kilometra prosto, przy spalonej stodole w lewo i znowu prosto. Niecałe dziesięć kilometrów dalej jest Rzeka Świętego Franciszka. Mieszkamy w pierwszej farmie za rzeką, tej po lewej stronie. - Na zalewiskach? - spytał Spruill, jakbyśmy wysyłali ich na bagna. - Częściowo, ale to dobra ziemia. Spruill ponownie zerknął na żonę i przeniósł wzrok na nas. - Gdzie mamy się rozbić? - Obok silosu jest trochę cienia. To najlepsze miejsce. Zazgrzytały biegi, zadygotały opony, podskoczyły pudła i odjechali. - Nie podobają ci się, prawda, dziadku? - To dobrzy ludzie. Tylko inni. - I tak mamy szczęście. - Ano mamy. Im więcej rąk do pracy, tym mniej bawełny do zbierania dla mnie. Wiedziałem, że przez cały następny miesiąc będę wstawał o wschodzie słońca, żeby pójść na pole, zarzucić sobie na plecy długi na dwa metry siedemdziesiąt centymetrów worek, pogapić się chwilę na nie kończące się rzędy wyższych ode mnie krzewów, a potem zanurzyć się w ich gąszczu i zniknąć z tego świata na dobre. Że będę zrywał puszyste kulki i wpychał je do ciężkiego wora, bojąc się spojrzeć na bezkresne pole, by nie wiedzieć, ile pracy mnie jeszcze czeka, bojąc się nawet zwolnić, bo ktoś mógłby to zauważyć. Że będą krwawiły mi palce, bolały plecy, że będzie paliła mnie szyja. Tak, pragnąłem mieć jak najwięcej pomocników. Jak najwięcej ludzi ze wzgórz i jak najwięcej Meksykanów. ROZDZIAŁ 2 Kiedy na polu czekała bawełna, dziadek zaczynał tracić cierpliwość. Nadal nie przekraczał sześćdziesiątki, lecz był bardzo niespokojny, ponieważ na innych polach trwał już zbiór, a na naszym nie. Meksykanie się spóźniali. Mieli przyjechać przed dwoma dniami, ale wciąż ich nie było. Ponownie zaparkowaliśmy przed sklepem Watsonów i weszliśmy do herbaciarni, gdzie dziadek wdał się w kłótnię z pośrednikiem odpowiedzialnym za sprowadzanie najemnych pracowników. - Spokojnie, Eli - uspokajał go tamten. - Przyjadą lada chwila. Dziadek nie mógł się uspokoić. Poszliśmy do odziarniarni na skraju miasta: to długi spacer, ale Dziadzio nie lubił marnować benzyny. Między szóstą rano a jedenastą przed południem zebrał dziewięćdziesiąt kilogramów bawełny, mimo to szedł tak szybko, że musiałem za nim biec. Żwirowy parking przed odziarniarnią był zapchany przyczepami, pustymi i takimi, które wciąż czekały na wyładunek. Ponownie pomachałem bliźniakom Montgomerych, kiedy mijali nas w drodze do domu po kolejny ładunek bawełny. W odziarniarni wył chór ciężkich maszyn. Były niezwykle głośne i niebezpieczne. Nie było roku, żeby co najmniej jeden pracownik nie padł ich ofiarą i nie doznał ciężkich obrażeń ciała. Bałem się maszyn, więc kiedy dziadek kazał mi zaczekać na zewnątrz, chętnie go posłuchałem. A on minął pracowników czekających przy przyczepach, nawet ich nie pozdrowiwszy. Miał na głowie zbyt wiele spraw. Znalazłem sobie bezpieczne miejsce w pobliżu rampy, z której spuszczano gotowe bele, żeby załadować je na ciężarówki jadące do Karoliny Północnej i Południowej. Z jednej strony budynku wystawała długa rura o obwodzie trzydziestu centymetrów, która wysysała świeżo zebraną bawełnę z przyczep i wciągała ją do odziarniarki. Z drugiej strony budynku wyjeżdżały zgrabne, kwadratowe bele owinięte materiałem konopnym i mocno ściśnięte szerokimi na dwa i pół centymetra stalowymi taśmami. Dobra odziarniarka wypluwała bele idealnie równe, takie, które można było układać jak cegły. Jedna bela kosztowała sto siedemdziesiąt pięć dolarów; czasami parę dolarów mniej, czasami parę więcej, zależnie od popytu. Tyle można było zebrać z jednego akra w urodzajnym roku. My dzierżawiliśmy osiemdziesiąt akrów. Większość dzieciaków potrafiła to sobie przeliczyć. Szczerze powiedziawszy, rachunek był tak prosty, że nie mogłem się nadziwić, dlaczego ludzie chcą uprawiać bawełnę. Mama już dawno zadbała o to, żebym dobrze te liczby rozumiał. Zawarliśmy między sobą tajny układ, że nigdy, przenigdy nie zostanę na farmie. Skończę dwanaście klas i będę grał u Kardynałów.
|