- To jest Trot - przedstawiła go dziewczyna...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Regulator temperatury w akwarium M I N I P R O J E K T Y Regulator temperatury w akwarium Przedstawiamy jeden Schemat elektryczny...
»
W zaproponowanych w Planie działania na końcu rozdziału ćwicze­niach przedstawię ci kilka praktycznych, ciekawych sposobów utrwale­nia nowych technik...
»
Wskaźnik ogólnego zadłużenia jest stosunkiem ogółu zobowiązań przedsiębiorstwa (kapitałów obcych) do całości jego majątku: Wskaźnik...
»
W drodze do Dachau Po aresztowaniu, gdy mnie ciupasem transportowana do obozu koncentracyjnego w Dachau, podróż przedstawiała się w ten sposób, że w...
»
- po pierwsze: są one przedsiębiorstwami, które przejmują szereg czynności finansowych z jednostek gospodarczych i gospodarstw domowych;- po drugie: są...
»
zdewastowane, samo sobą takiej wartości nie mogło wszak przedstawiać! Rozum chyba straciła w trakcie tych poszukiwań, skoro uwierzyła w truciznę, jakaż...
»
— Jak powodzi się Jankowi w przedszkolu? — zapytała jednak Andrzeja matka...
»
Szanghaj finansow stolic Azji? Tutejsza gieda doprowadzia do ruiny miliony ciuaczy i jest miejscem o drugorzdnym znaczeniu, a wielkie chiskie przedsibiorstwa...
»
Banichi znów chwycił go za ramię i przedstawił kolejnym osobom, tym razem dwóm służącym płci męskiej, co wymagało następnej kolejki ukłonów...
»
Azji oraz Indii przybywa z pieniędzmi, przedsiębiorczością, rodzinnymi firmami, silnymi, opartymi na zaufaniu związkami z członkami własnej grupy...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

- Trochę z nim nie tak.
- Cześć, Trot - powiedziałem, lecz chłopak zdążył już odwrócić wzrok. Zachowywał się tak, jakby nie usłyszał.
- Ile ma lat? - spytałem.
- Dwanaście. Jest kaleką.
Trot odwrócił się gwałtownie, bezwładnie zamiatając suchą ręką. Mój kumpel Dewayne mówił, że ludzie ze wzgórz żenią się ze swoimi kuzynkami, dlatego w ich rodzinach rodzi się tyle dzieci z wadami.
Za to Tally wad nie miała żadnych. Patrzyła w zadumie na bawełniane pola, a ja znowu podziwiałem jej brudną sukienkę.
Zawarczał silnik i już wiedziałem, że Spruill i Dziadzio dobili targu. Przeszedłem obok przyczepy, minąłem mężczyznę siedzącego na klapie - chyba już się ocknął, ale wciąż ślepił oczami w asfalt - i stanąłem obok dziadka.
- Czternaście i pół kilometra prosto, przy spalonej stodole w lewo i znowu prosto. Niecałe dziesięć kilometrów dalej jest Rzeka Świętego Franciszka. Mieszkamy w pierwszej farmie za rzeką, tej po lewej stronie.
- Na zalewiskach? - spytał Spruill, jakbyśmy wysyłali ich na bagna.
- Częściowo, ale to dobra ziemia.
Spruill ponownie zerknął na żonę i przeniósł wzrok na nas.
- Gdzie mamy się rozbić?
- Obok silosu jest trochę cienia. To najlepsze miejsce.
Zazgrzytały biegi, zadygotały opony, podskoczyły pudła i odjechali.
- Nie podobają ci się, prawda, dziadku?
- To dobrzy ludzie. Tylko inni.
- I tak mamy szczęście.
- Ano mamy.
Im więcej rąk do pracy, tym mniej bawełny do zbierania dla mnie. Wiedziałem, że przez cały następny miesiąc będę wsta­wał o wschodzie słońca, żeby pójść na pole, zarzucić sobie na plecy długi na dwa metry siedemdziesiąt centymetrów worek, pogapić się chwilę na nie kończące się rzędy wyższych ode mnie krzewów, a potem zanurzyć się w ich gąszczu i zniknąć z tego świata na dobre. Że będę zrywał puszyste kulki i wpy­chał je do ciężkiego wora, bojąc się spojrzeć na bezkresne pole, by nie wiedzieć, ile pracy mnie jeszcze czeka, bojąc się nawet zwolnić, bo ktoś mógłby to zauważyć. Że będą krwawiły mi palce, bolały plecy, że będzie paliła mnie szyja.
Tak, pragnąłem mieć jak najwięcej pomocników. Jak naj­więcej ludzi ze wzgórz i jak najwięcej Meksykanów.
 
ROZDZIAŁ 2 
Kiedy na polu czekała bawełna, dziadek zaczynał tracić cierpliwość. Nadal nie przekraczał sześćdziesiątki, lecz był bardzo niespokojny, ponieważ na innych polach trwał już zbiór, a na naszym nie. Meksykanie się spóźniali. Mieli przy­jechać przed dwoma dniami, ale wciąż ich nie było. Ponownie zaparkowaliśmy przed sklepem Watsonów i weszliśmy do herbaciarni, gdzie dziadek wdał się w kłótnię z pośrednikiem odpowiedzialnym za sprowadzanie najemnych pracowników.
- Spokojnie, Eli - uspokajał go tamten. - Przyjadą lada chwila.
Dziadek nie mógł się uspokoić. Poszliśmy do odziarniarni na skraju miasta: to długi spacer, ale Dziadzio nie lubił marno­wać benzyny. Między szóstą rano a jedenastą przed południem zebrał dziewięćdziesiąt kilogramów bawełny, mimo to szedł tak szybko, że musiałem za nim biec.
Żwirowy parking przed odziarniarnią był zapchany przy­czepami, pustymi i takimi, które wciąż czekały na wyładunek. Ponownie pomachałem bliźniakom Montgomerych, kiedy mi­jali nas w drodze do domu po kolejny ładunek bawełny.
W odziarniarni wył chór ciężkich maszyn. Były niezwykle głośne i niebezpieczne. Nie było roku, żeby co najmniej jeden pracownik nie padł ich ofiarą i nie doznał ciężkich obrażeń ciała. Bałem się maszyn, więc kiedy dziadek kazał mi zaczekać na zewnątrz, chętnie go posłuchałem. A on minął pracowników czekających przy przyczepach, nawet ich nie pozdrowiwszy. Miał na głowie zbyt wiele spraw.
Znalazłem sobie bezpieczne miejsce w pobliżu rampy, z któ­rej spuszczano gotowe bele, żeby załadować je na ciężarówki jadące do Karoliny Północnej i Południowej. Z jednej strony budynku wystawała długa rura o obwodzie trzydziestu centy­metrów, która wysysała świeżo zebraną bawełnę z przyczep i wciągała ją do odziarniarki. Z drugiej strony budynku wyjeż­dżały zgrabne, kwadratowe bele owinięte materiałem konop­nym i mocno ściśnięte szerokimi na dwa i pół centymetra stalowymi taśmami. Dobra odziarniarka wypluwała bele ideal­nie równe, takie, które można było układać jak cegły.
Jedna bela kosztowała sto siedemdziesiąt pięć dolarów; czasami parę dolarów mniej, czasami parę więcej, zależnie od popytu. Tyle można było zebrać z jednego akra w urodzajnym roku. My dzierżawiliśmy osiemdziesiąt akrów. Większość dzieciaków potrafiła to sobie przeliczyć.
Szczerze powiedziawszy, rachunek był tak prosty, że nie mogłem się nadziwić, dlaczego ludzie chcą uprawiać bawełnę. Mama już dawno zadbała o to, żebym dobrze te liczby rozu­miał. Zawarliśmy między sobą tajny układ, że nigdy, przenigdy nie zostanę na farmie. Skończę dwanaście klas i będę grał u Kardynałów.

Powered by MyScript