Był niski, szczupły, o pociągłej twarzy. Bez wątpienia ktoś obcy. Zapewne jakiś intruz z którejś z nowych kolonii na południowej półkuli, pomyślał Michel, ale mężczyzna w milczeniu prowadził go przez Underhill świetnie orientując się w terenie. Właściwie całe Underhill pogrążone było w absolutnej ciszy, przypominało niemy, czarnobiały film. Michel spojrzał na swój naręczny wyświetlacz komputerowy; ekran zegara był pusty. Szczelina czasowa. Chciał już spytać: „Kim jesteś?”, ale cisza tak go onieśmieliła, że nie mógł się zmusić, by ją przerwać. Wreszcie z trudem wykrztusił pytanie, a wtedy mężczyzna obrócił się i popatrzył na niego przez ramię; białka jego oczu nienaturalnie połyskiwały w ciemnościach, a wokół tęczówek i nozdrzy o szerokich czarnych dziurkach wytworzyła się jakby lekka luminescencja. – Przybyłem tu z wami jako pasażer na gapę – wyrecytował dziwnym głosem i szeroko się uśmiechnął. Jego kły różniły się od reszty zębów, były innego koloru i Michel uświadomił sobie w pewnej chwili, że są sztuczne. Zęby z marsjańskiego kamienia! Mężczyzna wziął Michela pod ramię. Kierowali się do komory powietrznej farmy. – Nie możemy tam wejść bez hełmów – wyszeptał Michel, opierając się. – Dzisiejszej nocy możemy. – Mężczyzna otworzył luk śluzy, ale spodziewane przez Michela gwałtowne uderzenie zasysanego powietrza nie nastąpiło, mimo że komora była otwarta na przestrzał. Weszli na farmę i szli wśród ciemnych grządek bujnej roślinności. Powietrze było rozkosznie przyjemne. Hiroko będzie wściekła, gdy się dowie, pomyślał Michel. Nagle jego przewodnik zniknął. Po chwili Michel spostrzegł jakiś ruch i usłyszał cichy, brzęczący śmiech. Brzmiał jak śmiech dziecka. Niespodziewanie przyszło mu do głowy, że właśnie nieobecność dzieci powoduje to dotkliwe uczucie jałowości całej kolonii. Stawiali tu budynki i uprawiali rośliny, a jednak bez dzieci wrażenie sterylności ciągle przenikało każdy element ich życia. Śmiertelnie przerażony Michel podążał dalej do centrum farmy. Było ciepło i wilgotno, powietrze pachniało mokrą ziemią, nawozem i liśćmi. Na tysiącach liści iskrzyło się światło, jak gdyby przez przezroczysty dach spadły gwiazdy i otoczyły Michela ze wszystkich stron. Szumiały łany zboża, a czyste powietrze uderzało mu do głowy niczym brandy. Za wąskimi rzędami ryżu zatupotały małe stopki. Nawet w ciemnościach ryż lśnił głęboką, intensywną, czarniawą zielenią. Wśród grządek na wysokości kolan Duvala zaczęły się pojawiać małe uśmiechnięte twarzyczki, znikając natychmiast, gdy tylko się obracał, aby na nie spojrzeć. Krwawy rumieniec zalał mu twarz i ręce, a jego żyły zamieniły się w rzeki płynnego ognia. Cofnął się trzy kroki, potem się zatrzymał i obrócił. Dróżką ku niemu szły dwie nagie dziewczynki; miały ciemne włosy, śniadą skórę, były w wieku około trzech lat. Ich orientalne oczy jaśniały w mroku, miny dziewczynek były uroczyste. Z namaszczeniem wzięły go za ręce i zawróciły; Michel pozwolił im poprowadzić się dróżką, patrząc z góry najpierw na jedną główkę, potem na drugą. Najwyraźniej, pomyślał, ktoś już dawno postanowił rozpocząć walkę z bezpłodnością przedstawicieli pierwszej setki. Po drodze z zarośli co rusz wyskakiwały kolejne nagie berbecie, gromadząc się wokół ich trójki: zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, niektórzy o trochę ciemniejszej, inni o nieco jaśniejszej cerze niż pierwsze dwie młode osóbki. Większość miała skórę tej samej barwy i wszystkie były w tym samym wieku. Dziewięcioro czy dziesięcioro odprowadziło Michela do samego centrum farmy, obiegając go szybkim truchtem. W środku tego labiryntu była mała polanka, na której Michel zobaczył mniej więcej dwanaście dorosłych osób; wszyscy byli nadzy, siedzieli w nierównym kręgu. Dzieci podbiegły do starszych, uściskały ich i usiadły im na kolanach. Michel wytężył wzrok i w gwiezdnej poświacie odbijającej się na lśniących liściach rozpoznał członków zespołu farmerskiego: Iwao, Raula, Ellen, Ryę, Gene’a i Jewgienię. Cała ekipa z wyjątkiem samej Hiroko.
|