„Co mi tam! – rzekł sobie. – Nie mam ani grosza.”
Przed fasadą kolegium Autun przystanął. W tym kolegium właśnie liznął niegdyś tego, co
168
zwykł był nazywać swoją edukacją; pewien przekorny szkolarski obyczaj pozostał mu z tamtych
czasów na zawsze i ilekroć przechodził koło tej fasady, zawsze wyrządzał figurze kardynała
Piotra Bertrand, wyrzeźbionej po prawej stronie portalu, zniewagę taką właśnie, na jaką skarży
się, jakże gorzko, Priap w satyrze Horacego: Olim truncus eram ficulnus. A czynił to tak zajadle,
że inskrypcja Eduensis episcopus została nieomal zatarta. I teraz, jak zwykle, zatrzymał się przed
figurą. Ulica była zupełnie pusta. Kiedy niedbale zawiązywał sznurówkę, zagapiony gdzieś w
górę, zobaczył cień, który zbliżał się doń powoli, lak powoli, że miał dość czasu, by spostrzec, iż
ten cień ubrany był w opończę i kapelusz. Cień, zbliżywszy się doń, zatrzymał się i stał, bardziej
jeszcze nieruchomy od figury kardynała Bertranda. I tylko uporczywie wpatrywał się w Febusa
parą oczu pełnych tego dziwnego blasku, jaki wydziela się nocą z kocich źrenic.
Kapitan był odważny i lekce sobie ważył łotra mając pałasz w garści. Ale ten chodzący posąg,
ten w głaz obrócony człowiek sprawił, że przejął go chłód. Krążyły wówczas między ludem
głuche wieści o widmie mnicha błąkającym się nocami po ulicach Paryża; wszystko to mu się
przypomniało. Stał przez kilka minut jak porażony, wreszcie przerwał milczenie usiłując się
roześmiać:
– Panie, jeżeli, jak się spodziewam, złodziejem jesteście, nad podziw przypominacie mi czaplę
rzucającą się na skorupkę orzecha. Jestem synem podupadłego rodu, mój miły. Zwróćcie się o tu,
obok. W kaplicy tego kolegium mają drzewo prawdziwego krzyża w srebro oprawione.
Spod opończy wyłoniła się ręka cienia i spadła na ramię Febusa z siłą orlich szponów. W tej
samej chwili cień przemówił:
– Kapitanie Febusie de Châteaupers.
– Co, u licha? – rzekł Febus. – Znacie imię moje.
– Znam nie tylko imię wasze – mówił dalej człowiek w opończy swym grobowym głosem. –
Macie schadzkę tego wieczora.
– Mam – odpowiedział zdumiony Febus.
– O godzinie siódmej.
– Za kwadrans.
– U Falurdelichy.
– Tam właśnie.
– U rajfury z mostu Św. Michała.
– Świętego Michała Archanioła, jak się to odmawia w litanii.
– Bezbożny! – mruknęło widmo. – Z niewiastą?
– Confiteor.
– Której jest na imię...
– Esmeralda – rzekł beztrosko Febus. Odzyskał już stopniowo swą zwykłą fantazję.
Na dźwięk tego imienia szpony widma potrząsnęły wściekle ramieniem Febusa.
– Kapitanie Febusie de Châteaupers, kłamiesz!
Kto ujrzeć mógłby w tej chwili rozpłomienioną twarz kapitana, skok w tył, jaki uczynił, tak
gwałtowny, że oswobodził się od ściskających go kleszczy, dumny gest, z jakim dłonią uchwycił
rękojeść swej szpady, i posępną postać człowieka w opończy, nieporuszoną w obliczu tej furii –
kto by ujrzał to, przeraziłby się. I rzekłby, że to walka don Juana z posągiem komandora.
– Jezusie i szatanie! – wrzasnął kapitan. – Takie słowo nieczęsto dociera do ucha
Châteaupersa! Nie odważysz się go powtórzyć!
– Kłamiesz! – rzekł spokojnie cień.
Kapitan zgrzytnął zębami. Widmo mnicha, duchy, zabobony – o wszystkim zapomniał w tej
chwili. Widział tylko człowieka, tylko zniewagę.
– Tak?... pięknie! – wybełkotał głosem dławionym wściekłością. Wyciągnął pałasz z pochwy i
169
zaczął wołać rwąc wyrazy, bo z gniewu człowiek drży jak ze strachu: – Tu! Sam tu bywaj! Do
pałasza! Do pałasza! Krwi mi trzeba, tu, na tym bruku!
Tamten nie poruszał się. A kiedy ujrzał, że przeciwnik gotów jest natrzeć nań z golą szpadą,
rzekł z akcentem goryczy:
– Kapitanie Febusie, zapominacie o schadzce.
Uniesienia takich ludzi jak Febus – to mleczna zupa: dość jest jednej kropli zimnej wody, by
przestała kipieć. Pod działaniem tych prostych słów pałasz połyskujący w dłoni kapitana opadł w
dół.
|