Leżałem czekając, aby upłynęło pół godziny, a cisza domu była jednak tego dnia raczej ciszą spokoju niż trwogi. 17 Kiedy zszedłem na dół, w pokoju muzycznym paliły się już lampy, ale nie było nikogo. Na stoliku przed kominkiem stała taca, a na niej butelka ouzo, dzban wody, szklanki i miska z dużymi granatowoczarnymi oliwkami. Nalałem sobie trochę ouzo i dodałem wody, żeby napój stał się mleczny i nieprzejrzysty. A potem ze szklanką w ręku zacząłem chodzić wokół bibliotecznych półek. Książki były ustawione według tematów. Dwa regały zawierały tylko dzieła z zakresu medycyny, głównie po francusku, w tym wiele książek dotyczących psychiatrii, co niezbyt pasowało do spirytyzmu, a dwa następne - naukowe dzieła z innych dziedzin, parę półek prac filozoficznych, wiele książek angielskich i niemieckich poświęconych botanice i ornitologii, ale przede wszystkim biografie i autobiografie. Chyba tysiące. Zbierane bez wyboru: Wordsworth, Mae West, Saint-Simon, geniusze, zbrodniarze, święci, zera. Księgozbiór ten był równie nieosobiście eklektyczny jak przeciętna biblioteka publiczna. Pod oknem, za klawesynem, stała niska szklana gablotka, a w niej kilka antycznych dzieł sztuki. Leżał tam ryton w kształcie ludzkiej głowy, z jednej strony stał ozdobiony czarnym ornamentem kyliks, a z drugiej - mała amfora z czerwonym wzorem. Na wierzchu gablotki stały także trzy przedmioty: fotografia, osiemnastowieczny zegar i pokryta białą emalią tabakierka. Wszedłem za pulpit, aby z bliska przyjrzeć się greckiej ceramice. Na widok malowidła na dnie płaskiej miseczki kyliksu doznałem szoku. Było naprawdę sprośne: kobieta w ramionach dwóch satyrów. Także i rysunku na amforze nie ośmieliłoby się pokazać żadne muzeum. Z kolei przyjrzałem się zegarowi. Był ze złotawego stopu miedzi i cyny, miał pokryty emalią cyferblat. W środku widniał maleńki nagi różowy kupidynek, wskazówka wystawała z jego lędźwi, a jej zaokrąglony koniuszek nie pozwalał żywić złudzeń, co miała wyobrażać. Wokół tarczy zegara nie było cyfr, cała prawa połowa była czarna z jednym tylko białym słowem: Sen. Na białej emalii pokrywającej lewą połowę czarnymi, trochę zatartymi, ale dającymi się odczytać literami wypisano następujące słowa: tam gdzie powinna być godzina szósta - Spotkanie, tam gdzie ósnia - Zachwyt, tam gdzie dziesiąta - Erekcja, tam gdzie dwunasta - Rozkosz. Zegar stał, kupidynek uśmiechał się, a jego męskość zwisała ukosem wskazując ósmą. Otworzyłem niewinnie wyglądającą białą tabakierkę. Na wewnętrznej stronie wieczka widniała namalowana w stylu osiemnastowiecznym ta sama scena, którą jakiś Grek namalował na kyliksie przed dwoma tysiącami lat. To między tymi dwoma objets Conchis uznał za stosowne postawić drugą fotografię edwardiańskiej dziewczyny, swojej zmarłej narzeczonej; zastanawiałem się bezskutecznie, czy było to wynikiem złego smaku, czy perwersji. Dziewczyna wyglądała z owalnej srebrnej ramki, jej czujne oczy uśmiechały się. Cudowną białość skóry i wdzięczną szyję podkreślał kwadratowy décolletage, zwoje śnieżnej koronki związane były nad piersiami czymś, co wyglądało jak białe sznurowadło. Pod pachą zwisała czarna kokarda. Dziewczyna wyglądała młodziutko, zupełnie jakby miała na sobie pierwszą wieczorową sukienkę; na tym zdjęciu twarz jej nie miała poprzedniej ciężkości, było w niej coś swawolnego, a nawet pikantnego, coś w rodzaju ostrożnego delektowania się swoją rolą królowej gablotki z kuriozami. Usłyszałem, że na górze zamykają się drzwi i odwróciłem się. Wydało mi się, że oczy kobiety Modiglianiego spojrzały na mnie srogo, uciekłem więc pod arkady, gdzie po minucie zjawił się także Conchis. Przebrał się w jasne spodnie i ciemną bawełnianą marynarkę. Jego czarna sylwetka odcinała się ostro od napływającego z pokoju miękkiego światła. Milcząco wzniósł toast. Mroczne i czarne góry, przypominające trochę sterty węgla, ledwie już majaczyły na tle nieba, z którego nie odpłynął jeszcze poblask słońca, mimo że ono już zaszło. Ale ponad moją głową - stałem na stopniach prowadzących na wyżwirowany placyk - pojawiły się gwiazdy. Mniej płomienne niż gwiazdy w Anglii, świeciły spokojnym blaskiem, jakby zanurzone w przejrzystym oleju. - Dziękuję panu za lekturę na noc. - Jeśli znajdzie pan w bibliotece coś, co pana bardziej zainteresuje, to proszę sobie wziąć. Z ciemnych drzew rosnących na wschód od domu dobiegło dziwaczne nawoływanie. Słyszałem je już wielokrotnie w szkole i z początku myślałem, że jest to krzyk wiejskiego idioty. Utrzymany w wysokiej tonacji powtarzał się w regularnych odstępach: Kiu. Kiu. Kiu. Brzmiał jak głos melancholijnego konduktora londyńskiego autobusu. - Oto moja przyjaciółka - oświadczył Conchis. Przez sekundę poczułem się absurdalnie zaalarmowany, pomyślałem, że mówi o damie z rękawiczką. I wyobraziłem sobie, jak w tych swoich rękawiczkach z Ascot biegnie między drzewami wyspy szukając beznadziejnie ogrodów Kew. Znów dobiegło nas to niesamowite, pozbawione sensu nawoływanie wydobywające się z nocy. Conchis wolno policzył do pięciu, podniósł rękę i znów usłyszeliśmy: kiu. Jeszcze raz policzył do pięciu i jeszcze raz odezwał się krzyk. - Co to? - Otus scops. Sówka. Jest maleńka. Nie ma nawet dwudziestu centymetrów. O, taka. - Widziałem, że ma pan wiele książek o ptakach. - Interesuję się ornitologią. - I studiował pan medycynę. - Studiowałem. Przed wielu laty. - I nigdy pan nie leczył? - Tylko samego siebie.
|