Nie pominęli żadnego szczegółu skomplikowanej procedury bezpieczeństwa,
191
by zgubić ogon w londyńskim deszczu. Nawet Misza nie wiedział po co jechali do An-
glii. Teraz, zdani tylko na własne siły, ponownie stali się nieuchwytni. Nikt nie wiedział,
co jest ich celem. Z wyjątkiem jednej osoby, przypomniał sobie z niepokojem Saul.
Człowieka, który podał im adres i rysopis „obiektu”. Surowe zasady bezpieczeństwa wy-
magały zlikwidowania Hardy’ego. Jak jednak mógłbym to usprawiedliwić przed sobą?
— myślał Saul. — Hardy mi pomógł. A w dodatku lubię tego sukinsyna.
Mimo to nie mógł pozbyć się niepokojących myśli. Nie cierpiał zostawiać za sobą
śladów.
XI.
Czekali na niego. Nawet nie przyszedł mu do głowy tak elementarny środek ostroż-
ności, jak unikanie własnego mieszkania. Oczywiście popijał tęgo — znajoma wymów-
ka. Alkohol nie tylko ograniczył jego proces myślowy, ale i przytępił refleks. Kiedy wto-
czył się do mieszkania i odwrócił, by zamknąć drzwi, okazał się zbyt wolny dla ludzi,
którzy rzucili się w jego stronę. Gdyby był trzeźwy, może udałoby mu się szarpnąć drzwi
i wybiec na korytarz. Mieszanka adrenaliny i alkoholu o mało nie zmusiła go do zwy-
miotowania. Mężczyzna, który ukrywał się w schowku na ubrania, wykręcił mu ramię,
popchnął go mocno na ścianę i rozstawił mu nogi w pozycji do rewizji.
Drugi mężczyzna, który wyskoczył z łazienki, przebiegł dłońmi po jego ciele, nie
omijając pośladków i podbrzusza. — Trzydziestka ósemka z krótką lufą. Prawa kostka
— powiedział do partnera, wsuwając broń do kieszeni.
— Kanapa — rzucił pod adresem Hardy’ego partner.
— Leżak — odparł Hardy.
— Co, u diabła…?
— Jeżeli, chłopcy popracujecie ciężko, wkrótce dorośniecie do czasowników.
— Do cholery, rób tylko, co ci każą!
Głowa Hardy’ego pulsowała bólem od uderzenia o ścianę. Usiadł. Serce biło mu nie-
regularnie, ale umysł pozostał zadziwiająco jasny — bez wątpienia efekt całodziennego
pobytu w barze. Od czasu wyjazdu Saula pił więcej niż kiedykolwiek. Złamał nawet swo-
je postanowienie odnoszące się do schludnego, godnego wyglądu: nie prasował spodni
i nie czyścił butów. Mimo że błagał Saula, by ten go zabrał, spotkał się z odmową: „Po-
mogłeś nam już wystarczająco” — Ale Hardy zrozumiał: Myśli, że jestem za stary. Uwa-
ża, że nie może polegać na… pijaku? Hardy na tyle stracił kontakt z rzeczywistością,
że zapomniał, iż tym, czym zajmuje się teraz Saul, sam powinien zająć się dawno temu
— gdyby wystarczyło mu odwagi.
Obaj napastnicy mieli nieco powyżej trzydziestu lat. Hardy wyczuł mdlący zapach
wody po goleniu. Spojrzał na ich typowo anonimowe rysy twarzy. Elegancko, krótko
przystrzyżone włosy i garnitury od braci Brooks. Rozpoznał ich. Akurat tych nie widział
192
wcześniej, ale dawniej często korzystał z usług im podobnych.
GS-7. Sztab Generalny. Próżniaki Agencji. To, że zleceniodawca wybrał właśnie ten
wydział, zdenerwowało Hardy’ego. Jego złość pogłębiał dodatkowo alkohol. W ten po-
gardliwy sposób oznajmiono mu, że jest na tyle niegroźny, że przesłuchanie można zle-
cić komuś spoza pierwszej ligi.
Wrzał z gniewu, ale nie pokazywał tego po sobie. Burbon dodał mu odwagi.
— Teraz kiedy już sobie siedzimy miło i wygodnie…
— Zamknij swoją pieprzoną jadaczkę — warknął pierwszy.
— A nie mówiłem?
— Co?
— Że dorośniecie do czasowników.
Dwaj Agenci spojrzeli po sobie. — Zadzwoń — polecił pierwszy. Jego partner pod-
niósł słuchawkę i Hardy, mimo zmąconego wzroku, zauważył, że numer składał się
z jedenastu cyfr.
— Co? Zamiejscowa? Mam nadzieję, że na koszt rozmówcy.
— Czuję, że polubię tego faceta — powiedział drugi i odezwał się do słuchawki:
— Mamy go. Bez problemów. Jasne. — Spojrzał na Hardy’ego: — Zgadnij, do kogo ten
telefon? — Uśmiechnął się: — Do ciebie.
Hardy niechętnie wziął do ręki słuchawkę. Mimo że wiedział, co się święci, starał
się zachować pozory. — Halo? — Głos po drugiej stronie był skrzypiący niczym kreda
i szeleszczący niczym spadłe z drzew liście — kruchy, stary, beznamiętny.
— Mam nadzieję, że moi współpracownicy potraktowali cię dobrze..
— Kto…?
— Nie wygłupiaj się. Nie ma sensu bawić się w chowanego.
— Zapytałem…?
— W porządku. Pobawmy się.
Kiedy Hardy usłyszał nazwisko, wybuchnął gniewem: — Miałem nadzieję, że już nig-
dy nie usłyszę twojego głosu, krwiopijco.
— Wyzwiska? — zacmokał Eliot. — Co się stało z twoimi manierami?
— Straciłem je wraz z pracą, ty onanisto.
— W moim wieku to raczej niemożliwe — roześmiał się Eliot. — Miałeś chyba ostat-
nio gości.
— Masz na myśli kogoś poza tym Jackiem i Plackiem? Gości? Kto, u diabła, miałby
mnie odwiedzać?
— Dwójka bardzo niegrzecznych dzieci.
— Syn i córka, do których się przyznaję, nawet ze mną nie rozmawiają.
— Oczywiście mam na myśli Saula i Chrisa.
— Miej sobie kogo chcesz. Obojętnie, o co tu chodzi, nie widziałem ich. A nawet gdy-
193
by tak było, nigdy bym ci o tym nie powiedział.
— W tym problem, prawda?
— Nie, problem w czym innym. Coś poszło nie tak?
— Bardzo dobrze. Odpowiadaj pytaniem na pytanie, w ten sposób unika się odpo-
wiedzi.
— Mam już tego dosyć. Odkładam słuchawkę.
— Nie, poczekaj. Nie jestem pewny, co ci powiedzieli. Są w tarapatach.
— Nie powiedzieli mi niczego. Nie było ich tu. Na miłość boską, próbuję cieszyć się
swoją emeryturą. Zabierz stąd swoich próżniaków. Zniknij z mojego życia.
— Nie rozumiesz. Chodzi o Chrisa. Pogwałcił zasady układu Abelarda. Saul poma-
ga mu w ucieczce.
— I od razu lecą z tym do mnie? O, pewnie. Na co bym się przydał? Przeciwko Ro-
sjanom? Gówno prawda! — Hardy drgnął.
— Być może masz rację. Możesz dać mi jednego z moich współpracowników?
Hardy’emu było zbyt niedobrze, by odpowiedzieć. Podał słuchawkę numerowi
pierwszemu.
— Słucham? Tak, proszę pana. Rozumiem. — Oddał słuchawkę Hardy’emu.
— Wygadałeś się — powiedział Eliot.
— Nie musisz się tak tym napawać. Wiem.
|