uliczek

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
W tym czasie Johnson był już przekonany, że jakaś siła gna go nie wiadomo dokąd i nie wiadomo w jakim celu...
»
Jednak od czasu do czasu popełniają, jak sądzę, wielki błąd i myślę, że Pawełwłaśnie coś takiego zrobił...
»
- Których zniszczę...
»
Podstawą teoretyczną tej metody jest stwierdzenie autora, iż osoby znajdujące się w sytuacjach trudnych prowadzą ze sobą wewnętrzny dialog pobudzający do...
»
- To ci Fremeni? - zapytał...
»
nowych prądów w nauce historycznej...
»
Po wieczerzy miĂŞsnej w ostatni wtorek dawali okoÂło godziny dwunastej póÂłnocnej mleko, jajca i œledzie, przegrawajÂąc niejako tymi potrawami nastĂŞpujÂącemu...
»
Prezentacje maturalne, Etos rycerski jako motyw w literaturze pokrzywdzony, zajmował się książęcy szambelan...
»
do niewiele znaczącego, aczprzykrego epizodu...
»
Ten uśmiech nie budził zaufania...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Nie pominęli żadnego szczegółu skomplikowanej procedury bezpieczeństwa,
191
by zgubić ogon w londyńskim deszczu. Nawet Misza nie wiedział po co jechali do An-
glii. Teraz, zdani tylko na własne siły, ponownie stali się nieuchwytni. Nikt nie wiedział,
co jest ich celem. Z wyjątkiem jednej osoby, przypomniał sobie z niepokojem Saul.
Człowieka, który podał im adres i rysopis „obiektu”. Surowe zasady bezpieczeństwa wy-
magały zlikwidowania Hardy’ego. Jak jednak mógłbym to usprawiedliwić przed sobą?
— myślał Saul. — Hardy mi pomógł. A w dodatku lubię tego sukinsyna.
Mimo to nie mógł pozbyć się niepokojących myśli. Nie cierpiał zostawiać za sobą
śladów.
 XI.
Czekali na niego. Nawet nie przyszedł mu do głowy tak elementarny środek ostroż-
ności, jak unikanie własnego mieszkania. Oczywiście popijał tęgo — znajoma wymów-
ka. Alkohol nie tylko ograniczył jego proces myślowy, ale i przytępił refleks. Kiedy wto-
czył się do mieszkania i odwrócił, by zamknąć drzwi, okazał się zbyt wolny dla ludzi,
którzy rzucili się w jego stronę. Gdyby był trzeźwy, może udałoby mu się szarpnąć drzwi
i wybiec na korytarz. Mieszanka adrenaliny i alkoholu o mało nie zmusiła go do zwy-
miotowania. Mężczyzna, który ukrywał się w schowku na ubrania, wykręcił mu ramię,
popchnął go mocno na ścianę i rozstawił mu nogi w pozycji do rewizji.
Drugi mężczyzna, który wyskoczył z łazienki, przebiegł dłońmi po jego ciele, nie
omijając pośladków i podbrzusza. — Trzydziestka ósemka z krótką lufą. Prawa kostka
— powiedział do partnera, wsuwając broń do kieszeni.
— Kanapa — rzucił pod adresem Hardy’ego partner.
— Leżak — odparł Hardy.
— Co, u diabła…?
— Jeżeli, chłopcy popracujecie ciężko, wkrótce dorośniecie do czasowników.
— Do cholery, rób tylko, co ci każą!
Głowa Hardy’ego pulsowała bólem od uderzenia o ścianę. Usiadł. Serce biło mu nie-
regularnie, ale umysł pozostał zadziwiająco jasny — bez wątpienia efekt całodziennego
pobytu w barze. Od czasu wyjazdu Saula pił więcej niż kiedykolwiek. Złamał nawet swo-
je postanowienie odnoszące się do schludnego, godnego wyglądu: nie prasował spodni
i nie czyścił butów. Mimo że błagał Saula, by ten go zabrał, spotkał się z odmową: „Po-
mogłeś nam już wystarczająco” — Ale Hardy zrozumiał: Myśli, że jestem za stary. Uwa-
ża, że nie może polegać na… pijaku? Hardy na tyle stracił kontakt z rzeczywistością,
że zapomniał, iż tym, czym zajmuje się teraz Saul, sam powinien zająć się dawno temu
— gdyby wystarczyło mu odwagi.
Obaj napastnicy mieli nieco powyżej trzydziestu lat. Hardy wyczuł mdlący zapach
wody po goleniu. Spojrzał na ich typowo anonimowe rysy twarzy. Elegancko, krótko
przystrzyżone włosy i garnitury od braci Brooks. Rozpoznał ich. Akurat tych nie widział
192
wcześniej, ale dawniej często korzystał z usług im podobnych.
GS-7. Sztab Generalny. Próżniaki Agencji. To, że zleceniodawca wybrał właśnie ten
wydział, zdenerwowało Hardy’ego. Jego złość pogłębiał dodatkowo alkohol. W ten po-
gardliwy sposób oznajmiono mu, że jest na tyle niegroźny, że przesłuchanie można zle-
cić komuś spoza pierwszej ligi.
Wrzał z gniewu, ale nie pokazywał tego po sobie. Burbon dodał mu odwagi.
— Teraz kiedy już sobie siedzimy miło i wygodnie…
— Zamknij swoją pieprzoną jadaczkę — warknął pierwszy.
— A nie mówiłem?
— Co?
— Że dorośniecie do czasowników.
Dwaj Agenci spojrzeli po sobie. — Zadzwoń — polecił pierwszy. Jego partner pod-
niósł słuchawkę i Hardy, mimo zmąconego wzroku, zauważył, że numer składał się
z jedenastu cyfr.
— Co? Zamiejscowa? Mam nadzieję, że na koszt rozmówcy.
— Czuję, że polubię tego faceta — powiedział drugi i odezwał się do słuchawki:
— Mamy go. Bez problemów. Jasne. — Spojrzał na Hardy’ego: — Zgadnij, do kogo ten
telefon? — Uśmiechnął się: — Do ciebie.
Hardy niechętnie wziął do ręki słuchawkę. Mimo że wiedział, co się święci, starał
się zachować pozory. — Halo? — Głos po drugiej stronie był skrzypiący niczym kreda
i szeleszczący niczym spadłe z drzew liście — kruchy, stary, beznamiętny.
— Mam nadzieję, że moi współpracownicy potraktowali cię dobrze..
— Kto…?
— Nie wygłupiaj się. Nie ma sensu bawić się w chowanego.
— Zapytałem…?
— W porządku. Pobawmy się.
Kiedy Hardy usłyszał nazwisko, wybuchnął gniewem: — Miałem nadzieję, że już nig-
dy nie usłyszę twojego głosu, krwiopijco.
— Wyzwiska? — zacmokał Eliot. — Co się stało z twoimi manierami?
— Straciłem je wraz z pracą, ty onanisto.
— W moim wieku to raczej niemożliwe — roześmiał się Eliot. — Miałeś chyba ostat-
nio gości.
— Masz na myśli kogoś poza tym Jackiem i Plackiem? Gości? Kto, u diabła, miałby
mnie odwiedzać?
— Dwójka bardzo niegrzecznych dzieci.
— Syn i córka, do których się przyznaję, nawet ze mną nie rozmawiają.
— Oczywiście mam na myśli Saula i Chrisa.
— Miej sobie kogo chcesz. Obojętnie, o co tu chodzi, nie widziałem ich. A nawet gdy-
193
by tak było, nigdy bym ci o tym nie powiedział.
— W tym problem, prawda?
— Nie, problem w czym innym. Coś poszło nie tak?
— Bardzo dobrze. Odpowiadaj pytaniem na pytanie, w ten sposób unika się odpo-
wiedzi.
— Mam już tego dosyć. Odkładam słuchawkę.
— Nie, poczekaj. Nie jestem pewny, co ci powiedzieli. Są w tarapatach.
— Nie powiedzieli mi niczego. Nie było ich tu. Na miłość boską, próbuję cieszyć się
swoją emeryturą. Zabierz stąd swoich próżniaków. Zniknij z mojego życia.
— Nie rozumiesz. Chodzi o Chrisa. Pogwałcił zasady układu Abelarda. Saul poma-
ga mu w ucieczce.
— I od razu lecą z tym do mnie? O, pewnie. Na co bym się przydał? Przeciwko Ro-
sjanom? Gówno prawda! — Hardy drgnął.
— Być może masz rację. Możesz dać mi jednego z moich współpracowników?
Hardy’emu było zbyt niedobrze, by odpowiedzieć. Podał słuchawkę numerowi
pierwszemu.
— Słucham? Tak, proszę pana. Rozumiem. — Oddał słuchawkę Hardy’emu.
— Wygadałeś się — powiedział Eliot.
— Nie musisz się tak tym napawać. Wiem.

Powered by MyScript