- Wszyscy odchodzą, bo muszą, ale wszyscy kochamy babcię - rzekł Szot...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
— Jeżeli zawsze żebrzesz w taki sposób — rzekł pan Ralf — dobrze wystudiowałeś rolę...
»
I znowu upłynął czas, aż wreszcie Robin raz jeszcze zapytał młodego Dawida, co słychać za murem, a Dawid rzekł:— Słyszę kukułkę i widzę, jak wiatr...
»
— Zdaje się poruszać — rzekł do Mukiego...
»
Dziadek rzekł pół żartem, pół serio, iż Waleria na pewno wkrótce go opuści, ponieważ Fred mu ją zabierze...
»
— Lepiej się złożyło, niż przypuszczałem — rzekł siadając na fotelu i spoglądając na nią z wyraźnym zachwytem...
»
Zawezwawszy go więc na rozmowę rzekł mu ze zmartwioną wielce twarzą: – Trudno! każdy sam najlepiej rozumie, co mu czynić przystoi, nie będę ja cię...
»
13 - A mówiłeś, że nie piszesz wierszy - rzekł Winicjusz zaglądając do środka - tu zaś widzę prozę gęsto nimi przeplataną...
»
Kapitan Giles milczał przez chwilę, po czym rzekł z powagą:- On w gruncie rzeczy nie jest złym gospodarzem...
»
„Nie ukrywam, że z trudem przychodzi mi uwierzyć we wszystko, o czym mi tu mówicie, — rzekł...
»
- Nie mogę panu niczego obiecać - rzekł Kunze...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


- Muszą... muszą - powtarza pani Tańska. - Niemądre jest życie, jeśli wszyscy muszą wciąż odchodzić. Trudno... Wreszcie i ja stanę dęba i odejdę... Albo nie! Sto lat będę żyła i co mi kto zrobi?
- Niech spróbuje! - krzyknął Szot bohaterskim tenorem.
Znacznie pocieszyło to panią Tańska, rzekła więc życzliwie:
- Przelewać się u was nie będzie, więc pamiętaj, mandrylu, abyś co niedzieli przychodził na obiad z żoną. Jak dawniej! Przyjdziesz?
Szot nie odpowiadał, tylko całował jej zgrzybiałe ręce.
Nazajutrz odbyło się pożegnanie z Bzowskim i Basią.
Bzowski, uzdrowiony przez ten wstrząs, który w nim poruszył zakrzepłą pamięć rzeczy ukochanych, żył - zdawało się - potrójnym życiem, jak gdyby chciał nadrobić zaniedbanie. Poruszał się gorączkowo, mówił wiele, rwał się do jakiejś ciężkiej pracy. Długo mu nie mówiono o straszliwej tragedii jego żony, aby go nowy ból nie pokonał, lecz on sam na tajemnej rozmowie z Basią dowiedział się o wszystkim. Odbył z nią pielgrzymkę na grób, którego darni ze czcią dotknął ustami.
Przez długie godziny Basia opowiadała mu o wszystkim. Z początku nie mógł powiązać zdarzeń i mąciła się w jego umyśle ich kolejność; powoli jednak uciszyły się rozruszane wody, wszystko stężało i zaczęło się utrwalać. Bzowski napisał dwa wzruszające listy: jeden do Williamsa, który go uratował, drugi do Dimauriaca. Najtrudniej mu było odtworzyć swoje własne dzieje po katastrofie na górskiej ścieżce. Zdarzenia sprzed lat dziesięciu tańczyły przed jego oczami-jak kłębiące się mgły, lecz nawet te okruchy opowieści, które wygrzebał z samego dna pamięci, były okropne. Zawędrowawszy w nieludzkie pustkowie omdlał z wyczerpania. W jaki sposób znalazł się w brudnej wiosce Jibarów, tego nie wie. Przypomina sobie gromadę czerwonoskórych, rosłych i silnych, niemal nagich, chociaż nielitościwe góry szczuły na nich nocami zimno jak kąśliwego psa. Wyleczyli go z ran, karmili najnędzniejszą strawą, sami nędzarze, i nauczyli rozmaitych robót. Plótł kapelusze, dźwigał ciężary, opiekował się dziećmi. Nachodziły go takie rozpaczliwe chwile, w których jakieś niejasne wspomnienia snuły się mętem przed jego zmartwiałymi oczami, lecz zapominał o nich wkrótce, jak zapomniał własnej mowy i wszystkiego, czym napełniona jest dusza ludzka.
- Nauczyłem się poza tym jednej przedziwnej sztuki znanej jedynie temu zagubionemu w górach plemieniu - mówił patrząc jak gdyby w dalekość.
- Jakaż to sztuka, tatusiu? - spytała Basia wesoło.
- Zmniejszanie ludzkich głów - odrzekł z powagą.
- Zmniejszanie... głów? - krzyknęła Basia.
- Tak. Ci Indianie umieją przedziwnym sposobem kurczyć głowę zmarłego człowieka do rozmiarów głowy niemowlęcia. Każde europejskie muzeum kupiłoby taką głowę na wagę złota.
- To straszne! - zawołała Basia.
W tej chwili przypomniała sobie ze zgrozą, że ojciec czynił zagadkowe ruchy dokoła głowy babci Tańskiej jak gdyby ją mierzył.
- Doszedłem do wielkiej wprawy - mówił on nie zwróciwszy uwagi na nagłą bladość córki. - Teraz napiszę o tym książkę, która wywoła zdumienie. Ja jeden wśród cywilizowanego świata mogę to uczynić. A wiesz...
W tej chwili zaśmiał się serdecznie.
- Czemu się tatuś śmieje?
- Śmieję się z siebie samego... Czy wiesz, że gdy pierwszy raz ujrzałem babcię Tańską, uroiło mi się, żeby jej głowę poddać tej wesołej operacji. Coś mnie ciągnęło do tej głowy. Biedna babcia nie wiedziała, co jej grozi!
Tak mu się wydawało to wesołe, że podczas pożegnalnej kolacji u pani Tańskiej przyznał się do swoich straszliwych zamiarów.
- Niech mi droga babcia przebaczy! - dokończył ze śmiechem. - Już mnie to odeszło.
- To wielka szkoda - odrzekła pani Tańską ku największemu zdumieniu wszystkich. - Wielka szkoda! Na Sądzie Ostatecznym będzie takie zbiegowisko, że nikt na mnie nie spojrzy, a gdybym się tam zjawiła z malutką główką, zrobiłoby się zamieszanie i cały świat by mnie podziwiał.
Bzowski zamieszkał z Basią i wlazł z nieskurczoną swoją głową w gorącą pracę. Pracował usilnie z profesorem Somerem, który doznawszy wielkiego zaszczytu poznania pani Tańskiej, zapałał ku niej wielką sympatią, słuchając wśród wybuchów śmiechu ponurej przepowiedni o rychłym końcu świata i o szachrajstwie nauki twierdzącej, że ziemia jest kulista.
Babcia miała jednak ważniejsze zmartwienie.
Ponieważ nie wiedziała o wszystkim, co się dzieje, wpadła raz na pana Olszowskiego.
- O czym wy wciąż gadacie z Basią i z tym pomniejszaczem głów?
- Albo co?
- Nie wykręcaj się, bo się nie wykręcisz. Dwa razy już byliście u adwokata. Po co?
Pan Olszowski spoważniał.

Powered by MyScript