Wcale umiejętnie dobiera sobie kucharzy, a co więcej, umie przywiązać ich do miejsca. Gdyby pan wiedział, jacy tu dawniej bywali partacze. Musiałem jakimś gestem okazać zniecierpliwienie, gdyż poczciwiec urwał w połowie zdania i począł przepraszać mnie za zabieranie czasu przed samą podróżą, wymagającą zapewne przygotowań. Odczuwałem istotnie ogromną potrzebę samotności. Mój pokój położony w nie zamieszkałej części domu, nadawał się do wypoczynku i spokojnych dumań. Nie mając absolutnie nic do roboty (ponieważ rzeczy moje nie były rozpakowane), usiadłem na łóżku i począłem rozmyślać nad wszystkim, co mnie w ciągu dnia spotkało. Nieoczekiwane wrażenia, nieoczekiwane wypadki! Zastanawiał mnie przede wszystkim stan własnego umysłu. Dlaczego nie byłem bardziej zdumiony? Dlaczego? Zostałem oto pasowany na kapitana w sposób iście czarodziejski, nie mający nic wspólnego ze zwykłym biegiem ludzkich wydarzeń. Powinno mnie to było wprawić w najwyższe zdumienie, tymczasem przyjmowałem to spokojnie jak bohater z bajki, którego nie wzruszają najfantastyczniejsze zjawiska. Wszakże Kopciuszek niczemu się nie dziwi: gdy ze zwykłej ogrodowej dyni wyłania się przepyszna kareta mająca zawieźć ją na bal, dzieweczka nie waha się ani chwili, wsiada i jedzie najspokojniej na spotkanie losu. Czyż kapitan Ellis, ten możny czarodziej, na którego skinienie wyskakiwały z szuflady gotowe dyplomy, nie był również postacią z bajki? Jeśli więc zdobycie dyplomu nie wydało mi się zrazu nadprzyrodzonym zdarzeniem, to dlatego że „dowództwo” jest pojęciem abstrakcyjnym. Cała cudowność sytuacji olśniła mnie dopiero wtedy, kiedy nagle zrozumiałem, że komenda pociąga za sobą istnienie statku. Statek! Mój statek! Już był moim. Wkrótce miałem go objąć w posiadanie tak zupełne, o jakim nic na świecie nie daje wyobrażenia; zdany na moją odpowiedzialność, miał stać się odtąd wyłącznym przedmiotem mych trosk i poświęceń. Oto czeka już na mnie jak zaklęta królewna: nie może poruszyć się z miejsca, nie może zacząć żyć, dopóki ja nie przybędę! Zdawało mi się, że słyszę już jego wołanie z daleka, z daleka, jak by spoza chmur… A przecie nie przeczuwałem dotąd jego istnienia, nie wiedziałem, jak wygląda, ledwo pamiętałem jego nazwę. Mimo to byliśmy już nierozerwalnie ze sobą związani, jeśli nie na zawsze, to na jakiś niewiadomy okres naszego istnienia - związani na dolę i niedolę, na życie i na śmierć. Uczułem w żyłach poryw namiętnej niecierpliwości, a jednocześnie taką pełnię życia, jakiej nie doznałem nigdy przedtem ani potem. Ta krótka chwila przekonała mnie, że jestem marynarzem do szpiku kości, człowiekiem stworzonym do morza i okrętu, duszą i ciałem przystosowanym do żeglugi. Morze było dla mnie warunkiem istnienia, okręt zaś probierzem męskości, temperamentu i odwagi, przedmiotem miłosnego kultu. Przeżyłem cudowną, jedyną w życiu chwilę. Zerwawszy się z łóżka długo chodziłem po pokoju przemierzając go wzdłuż i wszerz. Gdy nadeszła pora zejścia na obiad, byłem już prawie zupełnie opanowany, nie mogłem się tylko przymusić do przełknięcia łyżki strawy. Muszę oddać sprawiedliwość naszemu gospodarzowi, że sam wystarał mi się o tragarzy do odniesienia rzeczy, postanowiłem bowiem udać się piechotą do przystani. Kolorowi tragarze ruszyli pierwsi, unosząc na długim drągu cały mój ziemski dobytek z wyjątkiem pieniędzy, które zachowałem przy sobie. Kapitan Giles ofiarował się odprowadzić mnie na miejsce. Szliśmy ciemną aleją, ciągnącą się wzdłuż esplanady. Pod drzewami panował względny chłód. Milczenie przerwał kapitan Giles mówiąc żartobliwie: - Wiem, kto dziś odetchnie po pańskim wyjeździe! Domyśliłem się, że ma na myśli naszego gospodarza. Nieszczęsny człeczyna zachował wobec mnie do ostatka swoją na pół zastraszoną, półwyzywającą postawę. Powiedziałem kapitanowi, że nie umiem wytłumaczyć sobie pobudek, które skłoniły tego człowieka do spiskowania przeciwko mej osobie bez żadnej widocznej przyczyny. - Czyż pan nie rozumie, że chodziło mu o Hamiltona? Chciał wkręcić go na posadę, którą pan teraz otrzymał, by tym sposobem pozbyć się niemiłego gościa. - Nie może być! - krzyknąłem czując się niejako upokorzony samym przypuszczeniem kapitana. - A to osioł! Bo jakże? Taki bezczelny darmozjad komendantem statku! Nie, niepodobna… A jednak, Bóg raczy wiedzieć, jak by się było skończyło, bo kapitanat musiał przecież kogoś mianować…
|