Patrzyłem, jak wsiada do toyoty i odjeżdża. Prowadził, trzymając obie ręce na kierownicy. „Zobaczy pan, ten chłopak daleko zajdzie.” Uprzejmy, zgodny, pracowity, bardzo otwarty. Na swój sposób męski odpowiednik Melissy – niby brat bliźniak. Coś ich przyciągało do siebie. Czy ona odwzajemnia jego uczucia? W każdym razie to dobry chłopak. A może zbyt dobry, żeby w to naprawdę uwierzyć? Rozmowa z nim obudziła we mnie instynkt terapeuty. W chłopcu tym było coś, co mnie zaniepokoiło. A może zająłem się takimi bezpodstawnymi przypuszczeniami, żeby uciec od realnego świata, żeby nie widzieć bolesnych faktów? Błękitne niebo i czarne odmęty. Coś białego, co unosi się na wodzie... Zapuściłem silnik seville i ruszyłem w drogę powrotną. Melissa obudziła się, lecz pozostała milcząca. Leżała na plecach. Głowę opierała na trzech poduszkach, włosy miała splecione w gruby warkocz. Przekrwione oczy. Noel siedział obok w bujanym fotelu, trzymając ją za rękę. Do pokoju weszła Madeleine w czarnej sukni. Poruszała się dostojnie niczym galera, która przybija co chwila do jakiejś przystani. Wycierała kurze, otwierała i zamykała szuflady. Na nocnym stoliku stał rodzaj pucharu wykonanego z dębu i metalu. Opuszczono zasłony, by nie przedostawały się tu oślepiające promienie słoneczne. Melissa powitała mnie powściągliwym uśmiechem. Uścisnąłem jej rękę i spytałem, czy mógłbym coś dla niej uczynić. Przecząco pokręciła głową. Madeleine, wciąż uwijając się ze ściereczką i miotełką, rzekła: – Czy mam zejść na dół, ma petite choute, przynieść lunch? Melisa pokręciła głową. Madeleine wzięła puchar i zwróciła się do mnie: – Coś do jedzenia dla pana, monsieur docteur? Zwrot „monsieur docteur” oznaczał zapewne, że moje akcje poszły u niej w górę. Ciekawe dlaczego? Warte odnotowania. Nie jadłem od rana, ale nawet gdybym nie był głodny, to nie mogłem zawieść oczekiwań tej damy. – Bardzo dziękuję – odparłem. – Prosiłbym o coś lekko strawnego. – Stek? – zapytała. – Czy kotlety cielęce? – Poproszę cielęcinę. Skinęła głową, wsunęła ściereczkę do kieszeni i wyszła. Pozostając w towarzystwie Melissy i Noela, poczułem się jak niepotrzebny stary kawaler. Tak dobrze czuli się we własnym towarzystwie, że trzecia osoba to już dla nich tłum krępujących gapiów. Wyszedłem na korytarz i cicho zamknąłem drzwi. Skierowałem kroki ku tylnej części domu. Natrafiłem na kręcone schody, którymi zbiegła Gina, szukając Melissy po niefortunnej rozmowie na temat Harvardu. Wszedłem na górę. Znalazłem się w pustym przedpokoju naprzeciw dwuskrzydłowych drzwi z drzewa cedrowego. W zamku tkwił wielki, stylowy klucz. Przekręciłem go i wkroczyłem w ciemność. Szukając po omacku, natrafiłem na kontakt i zapaliłem światło. Znalazłem się w przeogromnym pomieszczeniu, które sprawiało wrażenie strychu. Miało około trzydziestu metrów długości i piętnaście metrów szerokości. Ściany wyłożone były boazerią, a na podłodze leżała zakurzona klepka sosnowa. Wzdłuż sufitu biegły drewniane belki z doczepionymi do nich żarówkami. W obu końcach sali znajdowały się mansardowe okna przysłonięte ceratą. Prawa część strychu była zapełnione meblami, stojącymi lampami, kuframi i skórzanymi walizkami, które przywodziły na myśl czasy podróży koleją żelazną. Były tam kolekcje rzeźb w drzewie, brązie i kamieniu, zbiory ozdobnych kałamarzy, staromodnych zegarów z kukułką i kurantami, menażeria wypchanych zwierząt, figurki z kości słoniowej i inkrustowane drogocennymi kamieniami szkatułki. Rozmaitość rogów jelenich, niektóre z nich umocowane do drewnianych tabliczek, a niektóre pozwiązywane rzemieniami. Rulony zwiniętych dywanów, skóry, zbiór szkła, które mogło pochodzić od Tiffany’ego. Stojący niedźwiedź polarny o szklanych ślepiach, z otwartą paszczą, jedną łapę wznosił wysoko, a w drugiej trzymał wypchanego łososia. Po lewej stronie do ściany przymocowane były dwa rzędy długich kieszeni. W tych kieszeniach-półkach znajdowały się obrazy, niektóre płótna były nieoprawione, a niektóre w bogatych ramach. Po środku stały sztalugi i płaska teczka na szkice. Na sztalugach ustawione było zagruntowane płótno, na którym widać było niewyraźny rysunek ołówkiem. Obok teczki na szkice stała malowana, sosnowa skrzynia. Podważyłem zardzewiały skobel i podniosłem wieko. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście pędzli z sobolowego włosia, pobrudzonych farbą i stwardniałych, co czyniło je bezużytecznymi, pokryta rdzą szpachelka do mieszania farby, tubki z zeschniętymi na kość farbami olejnymi. Na dnie skrzyni było parę kawałków papieru. Sięgnąłem po nie. Całe strony wyrwane z czasopism: „Life”, „National Geographic”, „American Heritage” z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Przede wszystkim krajobrazy. Zapewne miały pobudzać wyobraźnię, być inspiracją. Pomiędzy nimi była fotografia z napisem pięknym wykaligrafowanym czarnym atramentem: „5 marca 1971. Renowacja?”. Zdjęcie kolorowe na dobrej jakości papierze. Dwoje ludzi – mężczyzna i kobieta – stojący na tle drewnianych drzwi. Drzwi z rzeźbami Chaucera. Kobieta miała wzrost i kształty Giny Dickinson. Figura modelki, gdyby nie wydatny brzuch. Ubrana była w białą jedwabną suknię i białe buciki. Na głowie miała słomiany kapelusz o szerokim rondzie. Blond włosy sięgały ramion. Twarz była dokładnie obandażowana. Pozostawiono tylko miejsce na oczy. W jednej ręce trzymała bukiet ciemnoczerwonych róż. Druga spoczywała na ramieniu mężczyzny.
|