Surfing? Pewnie, dlaczego nie, jeśli będę w stanie wejść z deską do wody. Byłem zupełnie bez sił, jakby słońce wyciągnęło ze mnie resztki energii. To była kolejna część moich zajęć wolnego dnia. Hastings przychodził do mnie na plażę, dość późno, i pływaliśmy na desce w milczeniu, z wyjątkiem okrzyku "uwaga", gdy nadchodziła duża fala. Nie rozumiem, dlaczego długo uzgadnialiśmy, gdzie mamy się spotkać, a potem nie zwracaliśmy na siebie najmniejszej uwagi. Obu nam to bardzo odpowiadało. Wypływanie na szeroką wodę było najważniejszą czynnością, swego rodzaju katharsis. Znów wszystkie części ciała i myśli stanowiły jedno. Wiosłowałem za pomocą rąk i nóg, czułem przypływ energii i dotyk zimnej, łagodnie przepływającej pode mną wody. Bezmiar wód oceanu, sięgający niemal w nieskończoność, rodził świadomość własnej małości, bardzo realnej, poczucie, że tkwi się w środku tego bezkresu. Ludzie znikali, ich głosy cichły i w końcu fale przesłaniały ich zupełnie. Zachodzące słońce przemieniło całe niebo w miliony błyszczących punkcików w kolorze łagodnego pomarańczu i czerwieni, które odbijały się od wody jak na obrazach Claude'a Moneta. Bardziej na wschód, wśród różu i morskiej zieleni, zaczynały się pokazywać plamy srebrnego błękitu i fioletu. Żaglówki znaczyły swoją obecność kolorowymi plamkami na tle nieba i morza. Wyspa wynurzała się z wody, słońce rzucało cienie wśród kanionów, które nabierały łagodnego, aksamitnego wyglądu. Strzeliste pasma przypominały przypory gotyckiej katedry. Niskie, fioletowe chmury stały nad wyspą, przykrywały szczyty, tworząc pryzmatyczne odbicia tęczy w zacienionych dolinach. To piękno działało na mnie kojąco, oczyszczało moje wnętrze i dawało mi siłę. Fale ze swoim impetem i rytmem - przez chwilę uporządkowane drgania harmoniczne, a zaraz potem bezładna, wirująca masa - przydawały piękna całemu światu. Złapałem jedną z nich. Czułem jej potęgę, wiatr i dźwięk. Deska zareagowała, musiałem zbalansować, żeby nie spaść - wszystko w ułamku sekundy. W dół na fali, później obrót ciała, głowa przy ścianie wody; zawirowania i grzmot. Ciągle na desce, stopy skąpane w szalonej pianie, wreszcie wyrzut z kontrolowanym obrotem w tył - chciało się wrzeszczeć z radości, że ciągle żyję. Zapadająca ciemność zacierała obraz otaczającego nas świata i zmusiła do powrotu na brzeg. Hastings pojechał swoją drogą, a ja swoją do szpitala wziąć prysznic. W tym geometrycznym, odkażonym świecie czystych podłóg, utylitarnych natrysków i świetlówek ubrałem się i wyjechałem. Wybierałem się na Mount Tantalus i z przyjemnością oczekiwałem nadejścia nocy. Dziewczyna nazywała się Nancy Shepard i poznałem ją - jakżeby inaczej - w szpitalu. Jej ojciec miał problemy z pęcherzem, a ja opiekowałem się nim po asystowaniu przy operacji, którą przeprowadził prywatny lekarz. Za każdym razem, gdy zmieniałem opatrunek, wspominał, że chciałby, abym poznał jego córkę. Opowiadał o jej nauce u Smitha, o roku spędzonym na uniwersytecie w Bostonie, gdzie robiła dyplom z historii Afryki. Szczerze mówiąc, miałem już trochę dość tych opowiadań, ale w dalszym ciągu byłem zainteresowany poznaniem dziewczyny. W końcu, dzień przed jego wyjściem ze szpitala, przyszła - i okazało się, że jest naprawdę ładna. Była podobna do innej dziewczyny od Smitha, z którą chodziłem, gdy byłem w college'u. Poszliśmy parę razy na plażę, co nam obojgu bardzo odpowiadało. Potrafiła mówić dosłownie o wszystkim - przyjemnie było przebywać w towarzystwie kogoś wykształconego i inteligentnego. Studiowała politologię i sprzeczki o drobiazgi na temat rządzenia, szczególnie gdy dotyczyły Afryki, sprawiały jej frajdę. Mimo wielu udanych randek i mojego podziwu dla niej, nie mogłem jej zbyt często proponować spotkań, głównie z powodu braku czasu i ospałości. Zaproszenie na kolację trochę mnie zaskoczyło. Nie miałem nic przeciw spotkaniu się z Nancy. Dotychczas nie mogłem jakoś znaleźć czasu, a ponadto zacząłem już kręcić z Joyce. Kolacja była znakomita. Rodzice Nancy i jej dwaj bracia też tam byli; wszyscy bardzo rozmowni. Po kawie wyszliśmy z Nancy na ogromne, zarośnięte podwórze i zaczęliśmy rozprawiać o Jomo Kenyatcie i Tanzanii. Dlaczego w Afryce nie pojawiło się więcej takich polityków? Bardzo emocjonowała się tym problemem. Miło było patrzeć na jej rumieńce, gdy coraz zapalczywiej przedstawiała różne argumenty. Dodawało to jej urody. Później zaczęła zadawać mi pytania na temat medycyny. Starałem się odpowiadać wyczerpująco, żeby nie pozostawiać żadnych niejasności, bo przejawiała rzeczywiste zainteresowania, a nie pytała tylko z chęci zabicia czasu. Nie obyło się bez pytania, dlaczego poszedłem na medycynę. Stażysta ma zawsze wiele odpowiedzi. Większość z nich to wymijające półprawdy. Zdecydowałem, że nic nie będę przed nią ukrywał. - Cóż, Nancy. Chyba nigdy nie będę dokładnie wiedział. Na początku miałem nie sprecyzowany zamiar pomagania ludziom poprzez wykonywanie szlachetnego zawodu. Ale teraz, skoro już mam trochę tej medycyny poza sobą, mogę powiedzieć, że w równej mierze kierowało mną to, iż bycie lekarzem daje pewną władzę, której nie mają inni: nad ludźmi i chorobą. Dla Amerykanów niewiele spraw jest ważniejszych od zdrowia. Ci, którzy mogą lub rzekomo mogą je dać, są automatycznie kimś. - Cóż to znaczy władza i autorytet? - Właśnie to. W prymitywnych plemionach szaman czy uzdrowiciel też ma władzę. Zajmuje na tyle wysoką pozycję, na ile jest w stanie wykorzystać strach współplemieńców i przekonać ich, że panuje nad światem. Jest to uzasadnione oszustwo, uzasadnione, bo pełni, jakkolwiek by było, pożyteczną funkcję, a oszustwo, bo nie panuje nad niczym, poza psychologią plemienia. Uważam, że współczesna medycyna jest szczęśliwą spadkobierczynią takiego psychologicznego nieporozumienia.
|