Na sznurze tuż przed nim kołysały się w lekkim wietrze bluzy i spodnie. Ich
szycie tak się miało do krawiectwa, jak rąbanie drew do stolarki. Ktoś opano-
wał sztukę zszywania rury i na tym właściwie poprzestał. Wyglądały całkiem jak
ubrania, jakie nosili prawie wszyscy w Hunghung.
Pałac jest niemal miastem samym w sobie, odezwał się głos rozsądku. Musi
być pełen ludzi wypełniających rozmaite zadania, dodał jeszcze.
To by oznaczało. . . zdjęcie naszego kapelusza, podsumował.
169
Rincewind się zawahał. Trudno byłoby niemagowi pojąć skalę takiej sugestii.
Mag prędzej wyszedłby na ulicę bez swej szaty i spodni niż bez kapelusza. Bez
kapelusza ludzie mogliby wziąć go za. . . za kogoś całkiem zwyczajnego.
W oddali rozległy się krzyki.
Głos rozsądku dobrze pojmował, że jeśli nie będzie ostrożny, to skończy mar-
twy wraz z całą resztą Rincewinda. Rzucił więc sarkastycznie: Dobrze, zatrzymaj ten nasz nędzny kapelusz. Ten nasz przeklęty kapelusz to przyczyna, dla której
w ogóle wpadliśmy w to bagno; myślisz może, że zachowasz głowę, żeby go na
niej nosić?
Ręce Rincewinda, także świadome, że jeśli nie wezmą spraw w siebie, zbliżają
się czasy niezwykle wręcz ciekawe i bardzo krótkie, powoli sięgnęły do sznura.
Zdjęły parę spodni i koszulę. Wcisnęły je pod szatę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Na dziedziniec wypadli żołnierze, do któ-
rych przyłączyło się paru pastuchów tsimo. Jeden z nich machał kijem.
Rincewind skoczył pod łuk bramy i do ogrodu.
Była tam mała pagoda. Były wierzby i piękna dama na mostku. Karmiła ptaki.
I jakiś człowiek malujący talerz.
* * *
Cohen zatarł ręce.
— Nikt? Dobrze. Czyli wszystko załatwione.
— Ehm.
Mały człowieczek w pierwszym rzędzie demonstracyjnie trzymał ręce przy
sobie.
— Przepraszam bardzo — powiedział. — Co by się stało w hipotetycznej
sytuacji wezwania przez nas gwardzistów i wydania was?
— Zginiecie, zanim jeszcze wbiegną przez drzwi — odparł rzeczowo Cohen.
— Jeszcze jakieś pytania? — dodał wśród chóru wzburzonych syknięć.
— Tego. . . cesarz. . . to znaczy poprzedni cesarz miał grupę bardzo szczegól-
nych gwardzistów. . .
Coś zadźwięczało cicho. Coś małego i wieloramiennego potoczyło się zza
schodów i zakręciło na podłodze. Była to gwiazdka do rzutów.
— Spotkaliśmy ich — wyjaśnił Mały Willie.
— Świetnie, świetnie — zapewnił mały człowieczek. — Zatem wszystko jest
chyba w porządku. Dziesięć tysięcy lat dla naszego cesarza!
Okrzyk został podjęty, choć niezbyt równo.
— Jak ci na imię, młody człowieku?
170
— Cztery Wielkie Rogi, panie.
— Bardzo dobrze. Doskonale. Widzę, że daleko zajdziesz. Czym się zajmu-
jesz?
— Jestem wielkim asystentem szambelana.
— Który z was jest szambelanem?
Cztery Wielkie Rogi wskazał człowieka, który wolał zginąć.
— Zapamiętajcie, moi drodzy — powiedział Saveloy. — Awans przychodzi
szybko do ludzi, którzy umieją się przystosować, panie szambelanie. No, nadeszła pora śniadania.
— A co może zaspokoić apetyt cesarza? — spytał nowy szambelan, starając
się wyglądać na człowieka ucieszonego i umiejącego się przystosować.
— Rozmaite potrawy. W tej chwili najchętniej wielkie kawały mięsa i mnó-
stwo piwa. Przekonacie się, że łatwo jest zadowolić cesarza. — Saveloy uśmiech-
nął się tym dyskretnym uśmieszkiem, który czasem wykorzystywał, kiedy wie-
dział, że tylko on jeden dostrzega żart. — Cesarz nie ceni tego, co określa
„fikuśnym zagranicznym żarciem pełnym oczu i różnych takich”. Preferuje prostą
i zdrową żywność, na przykład kiełbasę wykonaną z rozmaitych organów zwie-
rzęcych, zmielonych i opakowanych w odcinek jelita. Aha, jeśli chcecie sprawić
mu przyjemność, trzymajcie się dużych kawałów mięsa. Czy nie tak, panie?
Cohen przyglądał się dworzanom. Kiedy człowiek przeżył dziewięćdziesiąt
lat, unikając wszelkich ataków mężczyzn, kobiet, trolli, krasnoludów, olbrzymów, zielonych stworów z mnóstwem nóg oraz, przy pewnej okazji, rozwścieczonego
homara, wiele może się dowiedzieć o innych, zwyczajnie obserwując ich twarze.
— Co? — powiedział. — Aha. Jasne. Zgadza się. Duże kawały. Panie pobor-
co. . . co ci ludzie właściwie robią całymi dniami?
— A co chciałbyś, żeby robili, panie?
— Och, niech się pieprzą.
— Słucham, panie?
— [Skomplikowany piktogram] — przetłumaczył Saveloy.
Nowy szambelan był nieco zaskoczony.
— Jak to? Tutaj?
— To takie powiedzenie, mój chłopcze. Chodzi mu o to, żeby wszyscy wyszli
stąd jak najszybciej.
Dwór wyszedł z komnaty. Dostatecznie skomplikowany piktogram jest wart
tysiąca słów.
171
* * *
|